ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Pantera ─ Vulgar Display of Power w serwisie ArtRock.pl

Pantera — Vulgar Display of Power

 
wydawnictwo: ATCO Records 1992
 
1. Mouth for War [3:57]
2. A New Level [3:57]
3. Walk [5:15]
4. Fucking Hostile [2:49]
5. This Love [6:33]
6. Rise [4:36]
7. No Good (Attack the Radical) [4:50]
8. Live in a Hole [5:00]
9. Regular People (Conceit) [5:27]
10. By Demons Be Driven [4:40]
11. Hollow [5:49]
 
Całkowity czas: 52:55
skład:
Philip Anselmo – vocals
Diamond Darrell – guitars
Vinnie Paul – drums
Rex – bass
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,1
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,2
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,0
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,2
Arcydzieło.
,17

Łącznie 22, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8++ Arcydzieło.
22.02.2012
(Recenzent)

Pantera — Vulgar Display of Power

Przepraszam, czy tu biją? Owszem, i to mocno.

Była druga połowa sierpnia 1992 roku. Właśnie wróciłem z Piwnicznej, niedużego a urokliwego miasteczka położonego nad bystrym Popradem, nieopodal granicy polskiej i – wtedy jeszcze, choć już niedługo – czechosłowackiej, w którym wspólnie z młodszym kuzynem spędzałem dwu- lub trzytygodniowe wywczasy pod opieką dziadków. Poza wszelkimi radościami, których pobyt w tej górskiej mieścinie przysparzał, zawsze jednego mi nie stawało – muzyki. Nie mieliśmy tam bowiem nigdy z sobą żadnego sprzętu grającego, jeśli nie liczyć niewielkiego radyjka, to jednak należało do dziadków, którzy co dzień o poranku raczyli nas nadawaną przez Program I Polskiego Radia wesołą, może i drętwawą, lecz nie pozbawioną swoistego uroku audycyjką Lato z radiem z nieśmiertelnym sygnałem Polka Dziadek i zapowiedzią w sześciu językach na czele. Chłopcom, którym podówczas co prawda jeszcze dość daleko było do wejścia w poczet zadzierających nosa nastolatków, ale którzy za sprawą swoich rodziców już pobieżnie byli osłuchani z muzyką, brakowało jednak czegoś ostrzejszego, w rodzaju może szczególnie lubianych przez nich Scorpionsów i Gunsów, ale też Michaela Jacksona czy Roxette. To ostatnie było dla nas nawet gwiazdą numer jeden ówczesnego szczególnie suchego i upalnego lata, jak czas miał jednak pokazać – gwiazdą jednego sezonu, choć gwoli uczciwości przyznam, że było to szwedzkie duo twórcą więcej niźli tylko jednego przeboju.

Była zatem druga połowa sierpnia 1992 roku, wakacje dobiegały końca i niebawem trzeba było znów iść do tej w życiu nieomal każdego człowieka pierwszej wieloletniej jego zmory, od której uciec nie sposób – do szkoły. Zanim jednak do tego doszło, wróciłem, jako się napisało, z pobytu w Piwnicznej, silnie złakniony muzyki. W domu zastałem starszą siostrę, która zasłuchiwała się w świeżo od kolegi skombinowanym materiale. W pierwszym momencie mnie wydał się on trochę przyciężki, ale w drugim już trafił tam, dokąd trzeba. Cóż to składało się na ten materiał? Dwie oryginalne kasety - tu podkreślmy, że „oryginalne” w polskich warunkach początku lat 90., czyli jeszcze bez grubych i przeładowanych informacją książeczek, że pominę inne niedostatki znamionujące owe polskie wydania – dwóch wtedy cieszących się uznaniem bandów, mianowicie niemieckiego Tankardu i amerykańskiej Pantery. Poza samą muzyką uwagę moją przykuły ciekawe okładki obu wydawnictw. Otóż na przedzie papierka dołączonego do kasety zawierającej utwory z wydanej przez Tankard w ’91 roku płyty The Meaning of Life widoczny był na pierwszym planie siedzący przy stoliku w jakiejś podrzędnej spelunie człowiek-Bestia, znaczy się styrany walką Mike Tyson, przesłaniający swoim byczym łbem i nad wyraz rozbudowaną muskulaturą pospołu kurzących fajki i żłopiących piwo Helmuta Kohla i ulubieńca sąsiadów zza zachodniej granicy, Jana Pawła II. Były tam i inne jeszcze szczegóły, mogące świadczyć o wstydliwych postępkach obu panów, które jednak pominę milczeniem, nie chcąc przynieść ujmy ani wybitnemu kanclerzowi, ani świątobliwemu papieżowi Polakowi. Jednak nie o The Meaning of Life ani o zdobiącej ją niedyskretnej, a nawet gorszącej grafice chcę tutaj pisać, lecz o tym, co znajdowało się na drugiej kasecie, na której okładce widniało wyjątkowo przemawiające do dziecięcej wyobraźni, wielce dynamiczne w odbiorze czarno-białe zdjęcie dostającego pięścią w ryło metalowca. Tak wygląda bowiem frontcover szóstego albumu Pantery, przez wielu – również przez wystukującego niniejsze linijki – uważanego za największe dzieło grupy.

Zanim przejdę do zwięzłego zaprezentowania tak pierwszych lat historii zespołu, jak i opisu owej płyty, noszącej miano Vulgar Display of Power, uspokoję co wrażliwszego czytelnika, przejmującego się losem metala z okładki. Otóż tenże młody człowiek, niejaki Sean Cross, z pozoru brutalnie uderzany w twarz, był specjalnie opłaconym chojrakiem, któremu w rzeczywistości żadna krzywda się nie wydarzyła. Wszystko bowiem zostało umiejętnie zaaranżowane przez najętego fotografika tak, aby młodzieniec najmniejszego uszczerbku na zdrowiu nie doznał, zaś grupa otrzymała pożądany przez się efekt w postaci wyjątkowo wymownego zdjęcia, idealnie korespondującego z wypełniającą omawiane wydawnictwo treścią słowną i muzyczną. Innymi słowy – i Pantera była syta, i owca pozostała cała. Chociaż z tą owcą to do końca nie wiadomo, różne bowiem istnieją obiegowe wersje dotyczące powstania tej epatującej agresją i brutalnością fotografii.

Pantera została założona przez braci Abbott, perkusistę Vinniego Paula i gitarzystę Diamonda Darrella (w późniejszych latach występował jako Dimebag Darrell), w Arlington w Teksasie w 1981 roku, lecz trochę wody musiało przepłynąć w pobliskiej Trinity River, zanim zespół zdobył szerszy rozgłos, wykraczający poza krainę zamieszkiwaną przez cieszących się w świecie znikomym szacunkiem rednecks. Początkowo wykonywała bowiem nader nieciekawy repertuar inspirowany glam metalem, heavy metalem, power metalem i hard rockiem, a pierwsze cztery jej wydawnictwa (Metal Magic, 1983, Projects in the Jungle, 1984, I Am the Night, 1985, Power Metal, 1988) odstraszały nie tylko zamieszczonymi na nich piosnkami i napisanymi do nich tekstami, ale też zdobiącymi płyty obrazkami - w tym względzie na uwagę zasługuje zwłaszcza frontcover debiutanckiej Metal Magic, wyglądający jak jakiś rysunek rodem z komiksowego horroru dla siedmiolatka, tak brzydki, że nie porwałby nawet ponoć niewrażliwej na sztukę, więc niewiele wymagającej duszy „rednecka”. Nie wiem, czy to nie najbrzydszy frontcover, jaki w życiu zdarzyło mi się widzieć, fatalnie świadczący nie tylko o ówczesnych gustach członków zespołu, lecz także o ich poziomie intelektualnym. Bodaj jedyne, co ratowało te wydawnictwa, to gitara Dimebaga Darrella, jednego z bardziej utalentowanych gitarzystów, którzy w ogóle pojawili się na scenie metalowej.

W ciągu tych kilku lat, w trakcie których Pantera ogłosiła wymienione powyżej płyty, muzyka bandu z lekka ewoluowała, stawała się coraz cięższa i mimo wszystko trochę bardziej wyrafinowana. Zmianom podlegał również skład grupy. Uwaga ta dotyczy w zasadzie jedynie frontmana, bowiem poza Abbottami zespół współtworzył już od 1982 roku basista Rex Brown. Zatem po wymianie kilku wokalistów, z których przy nagrywaniu pierwszych trzech płyt brał udział jeden i ten sam, Terrence Lee alias Terry Glaze, grupa zaangażowała Philipa „Phila” Anselmo, wielbiciela boksu, człowieka mimo młodego wieku o dość kolorowej przeszłości, dotąd występującego w nowoorleańskim bandzie Razor White. Pantera już z nim nagrała swój czwarty album, Power Metal, który odniósł niejaki sukces, można go też uznać za graniczny czy przejściowy pomiędzy tym, co było w jej muzyce wcześniej, a tym, co dopiero miało w niej nadejść.

W owym okresie grupa postanowiła zerwać ze swoim dotychczasowym glammetalowym wizerunkiem i wyraźniej zwrócić się ku muzyce cięższej i drapieżniejszej, zwłaszcza ku thrash metalowi, podpisała też kontrakt płytowy z wytwórnią Atco, która w 1990 roku wydała pierwsze naprawdę dojrzałe i uwagi godne dzieło zespołu, Cowboys from Hell. Pomimo że zatytułowany mało zachęcająco, jest to album pierwszej wody, dla niektórych najprzedniejsze osiągnięcie Pantery, jak dla mnie nazbyt mocno zdradzające wpływy Metalliki i jeszcze nie tak w pełni „panterowe”, jak kolejne wydawnictwo studyjne zespołu. Niechaj jednak nikogo nie zrazi ta uwaga do zapoznania się z Kowbojami z piekła rodem, płytą ostrą i gwałtowną, znamionującą kierunek, w którym kwartet już wkrótce z całą mocą miał podążyć, oraz ujawniającą narodziny niepowtarzalnego stylu, który już niebawem w zupełności miał ulec wyklarowaniu. Przy tym jest to płyta melodyjna, nie pozbawiona łagodniejszych wtrętów i wysokich, heavymetalowych czy powermetalowych wokali, inspirowanych śpiewem Roba Halforda z Judas Priest i Erica Adamsa z Manowar. Nie ma ich jednak dużo, nie tyle, ile na uprzednich albumach. Ogólnie rzecz biorąc, Cowboys from Hell to bardzo zacna płyta, jedna z podwalin rodzącego się właśnie na przełomie lat 80. i 90. groove metalu. To od jej nazwy nieraz określano potem członków Pantery „kowbojami z piekła”, zresztą i oni sami chętnie posługiwali się tym mianem. I to ona przez wielu niesłusznie uważana jest za debiut Pantery. Chociaż przyznać trzeba, że coś w tym stwierdzeniu jednak jest…

Podczas trasy promującej wspomniany krążek Pantera zetknęła się z rozmaitymi zespołami, w tym z prowadzoną przez Page’a Hamiltona kapelą Helmet. Ta ostatnia, wykonująca surowo brzmiącą i nader ciętą, a przy tym wcale wyrafinowaną muzykę metalową, czego dowodem jest choćby wydany w ’92 czadowy album Meantime, podług jednej z anegdot wywrzeć miała wpływ na grupę braci Abbottów decydujący. Zainspirowana bowiem przez Helmet Pantera niebawem stworzyła dzieło rozpierane wściekłością, przesiąknięty zażartą agresją, pełen brutalności pomnik już nie tyle thrash, co groove metalu, dzieło ekstremalne, jakim jest Vulgar Display of Power.

Tytuł tej wydanej w lutym 1992 roku płyty ponoć zaczerpnięty został przez Anselmo z wyreżyserowanego przez Williama Friedkina przerażającego Egzorcysty (The Exorcist, 1973), w którym, po pierwsze, że nie na marginesie o tym wspomnę, pojawił się słynny motyw z Tubular Bells Mike’a Oldfielda, a po drugie – w dialogu pomiędzy nieszczęsnym księdzem Damienem Karrasem a opętaną dziewuszką o imieniu Regan padły ze splugawionych ust tej ostatniej słowa That’s much too vulgar a display of power, Karras, czyli „To nazbyt prostacka demonstracja siły, Karras”. Aczkolwiek na omawianym krążku silnie zbrutalizowana, bynajmniej nie jest muzyka Pantery wulgarna, przynajmniej nie w znaczeniu „prostacka”, „ordynarna”, „uproszczona” czy „niewybredna”. Co innego butne i kipiące złością, pełne natarczywej wrogości i aspołecznego, prącego do konfrontacji buntu młodzieńczego teksty, w kilku przypadkach jak ulał pasujące na pieśni bojowe polskich rednecków, co to chcą wszem i wobec wzbudzać respekt, a jedyną ku temu znaną im drogą jest sianie wśród otoczenia opartego na przemocy fizycznej terroru. Pozostając jeszcze przy tekstach wypadnie zauważyć, iż w drugim zamieszczonym na płycie numerze, A New Level, zespół nie jedynie instrumentem, ale i słowem wyraził credo zrywającej z przeszłością, tworzonej odtąd przez siebie muzyki, która wzniosła się na „nowy poziom mocy i pewności siebie”. Jakkolwiek trudno byłoby uznać te kontrowersyjne, choć wcale nie pustosłowne teksty za natchnione, z jednym nie sposób się nie zgodzić: Pantera na Vulgar Display of Power rzeczywiście osiągnęła a new level of confidence and power.

W sumie na dzieło to złożyło się jedenaście utworów, na początku lat 90. prezentujących muzykę o niesłychanie potężnym, a przy tym nowatorskim brzmieniu, tak bardzo inspirującym dla tylu innych zespołów, choćby dla Korna, Limp Bizkit, Lamb of God czy Machine Head. Pantera atakuje słuchacza od pierwszych sekund rozpoczynającego jej opus magnum Mouth for War, utworu zagranego ze szczególnym feelingiem, ze świetnie płynącym, swingującym rytmem, raz po raz tnącą ucho, zacinającą się, a przez to momentami brzmiącą wręcz industrialnie gitarą, której towarzyszy gniewny i agresywny wokal, na prezentowanym wydawnictwie ani razu nie przechodzący w falset, który pojawił się jeszcze na Cowboys from Hell. Chwilami mniej, chwilami bardziej sensowne słowa mówią między innymi o skanalizowaniu trawiącej człowieka nienawiści i rozpierającej go energii w działaniu twórczym i produktywnym. Pantera to zwierz dziki, więc nieprzewidywalny, lubujący się w nagłych zmianach nastrojów, stąd po wybornej solówce dochodzi do nieomal deathmetalowego zakończenia.

Wszystko to i tak nic, gdyż następujący po Mouth for War numer A New Level z miejsca wprasowuje słuchacza w podłoże diablo ciężkim, walcowatym, wręcz sadystycznym riffem. Kawałek ten świetnie zresztą rozpoczyna się, mianowicie od przebudzenia drzemiącej bestii, którą jest niesamowicie intensywnie riffująca przez całą tę kompozycję gitara. Zrazu wolno toczący się, na miazgę przerabiający słuch odbiorcy, utwór ten po upływie trzydziestu sekund nagle przyspiesza, co chwilę jest jednak spowalniany przez ten straszliwie gęsty, niemal parzący jak surówka w hucie stali riff. Są w A New Level świetne przejścia, zmiany nastrojów i pierwszorzędne kontrasty, pojawia się też jakże charakterystyczne dla całej tej płyty gitarowe solo, bez udziału gitary rytmicznej, podparte jedynie wyborną robotą basu i perkusji.

Po tym swoistym muzyczno-słownym manifeście, jakim bez wątpienia jest A New Level, następuje jeden z najbardziej znanych numerów Pantery, a jest nim Walk. Piosenka ta trafiła na jeden z czterech promujących VDoP singli (pozoastałe to Mouth for War, This Love i Hollow). Walk przez swój charakterystycznie idący, „chodzony” rytm, przez tę specyficznie „panterową”, „łobuzerską” czy „bandziorską” nutę, wprost idealnie nadawałby się na hymn dla grubokarkich koleżków, dziarsko przemierzających kawalkadami ulice miejskich molochów. Zresztą i sam frontman ze swoim podówczas wygolonym czerepem wyglądał jak jedno z tego typu niegrzecznych chłopiąt.

Fucking Hostile to pioruńsko cięty, zawrotnie szybki kawałek z ultraagresywnym śpiewem Anselmo, wykrzykującego czy też – że sięgnę po to popularne pośród metalowców określenie – wybluzgującego siarczyste słowa. Człowiek ten dysponuje wielkim talentem wokalnym, bardzo elastycznym głosem, pozwalającym mu na podejmowanie istnej ekwilibrystyki wokalnej, przeto nie będzie wielkiej przesady w stwierdzeniu, że nie ustępuje swoimi możliwościami i samemu Mike’owi Pattonowi. Najkrótszy na płycie, zwariowany i hardcore’owy Fucking Hostile z odjazdowo popisową solówą, wieńczy ryk Anselmo oraz następujące po nim „skrzypnięcie” gitary, przypominające skrzypienie nienaoliwionych drzwiczek u wejścia do jakiegoś teksańskiego saloonu.

Jak w przyrodzie, tak i w muzyce Pantera bywa potulna, przynajmniej chwilowo. Taka właśnie momentami jest w This Love, jednej z dwóch zamieszczonych na VDoP ballad. Powinno jednak zaznaczyć się, że są obie te ballady niczym bomby z opóźnionym zapłonem. Właśnie w Tej miłości, opowiadającej historię nieudanego związku Anselmo z pewną niewiastą, zrazu jest dosyć niewinnie, choć od samego początku można wyczuć coś niepokojącego. Ten dręczący słuchacza niepokój prześladował także wielbicieli gier komputerowych, a ściślej grających w Doom II: Hell on Earth, gdzie pojawiły się przearanżowane fragmenty This Love. Wiem, bo sam w to grałem i zachwycałem się ścieżką dźwiękową drugiej części Dooma, w której rozeznać można było i przerobione kompozycje innych zespołów, jak na przykład Black Sabbath, Slayera, Megadeth czy Metalliki. Wracając jednak do samego utworu – trochę jest w nim tak, jakby oto pantera skradała się do swojej ofiary, może i coś przeczuwającej, lecz w żadnym razie nie mającej pewności nieuchronnie czekającego ją końca. Po jakimś czasie dochodzi do nieuniknionego, kiedy Pantera ni stąd, ni zowąd skacze na słuchacza w trakcie drapieżnego refrenu. Lecz jest to tylko krótki jak mgnienie oka błysk jej kłów, bowiem znów uspokaja się i dopiero potem ponownie z całą mocą atakuje, raz po raz jednak wycofując się, dając miejsce pięknej solówce, a ostatecznie – odstępując ofiarę. Choć nie na długo…

…gdyż po This Love, utworze jak na tę odmianę muzyki długim, ponad sześcioipółminutowym, następuje porażający mocą i natężeniem zażarty atak w trakcie brutalnego Rise, zabójczo bezkompromisowego, „twardzielskiego” numeru z bodaj najlepszym solem gitarowym na całym tym przecież uginającym się od wybornych popisów gitarowych albumie. Nie sposób przy tym nie wspomnieć o linii basowej, prześwietnym podkładzie, który zapewnia solówce Diamonda Darrella jego kumpel Rex.

Pantera znów pręży, napręża i wypręża się podczas kolejnych utworów, No Good (Attack the Radical) czy wolniejszego Live in a Hole, w trakcie których znowuż Anselmo to melorecytuje, to śpiewa, to drze się lub ryczy, Diamond nieziemsko frazuje i wygrzewa solówki, a akompaniują mu cholernie sprawny, wymiatający na perkusji brat jego Vinnie Paul wraz z nieprawdopodobnie czującym podległy sobie bas Rexem. Nie inaczej jest w numerach Regular People (Conceit), w którym pojawia się fantastyczny, natychmiast zapadający w pamięć riff, a także w diabolicznym, swą odrealnioną aurą przenoszący słuchacza w inne wymiary rzeczywistości By Demons Be Driven, którego tytuł i zakręcona treść dobrze korespondują z nawiązującym do filmowego Egzorcysty tytułem płyty.

A tę zamyka Hollow, druga na krążku ballada. Jej atmosfera jest podobna do tej z This Love. Jest więc niby miło i subtelnie, ale coś jednak czai się w pobliżu, gotowe rozszarpać na strzępy zagubioną i niepewną we wrażym otoczeniu istotę. Mimo to przez pierwsze minuty wydaje się, że jest to smutnawa piosnka, wprost nadająca się na cichą domową prywatkę czy szkolną potańcówkę, a utwierdza w tym przekonaniu nie wyłącznie muzyka, ale i zadziwiająco, stąd podejrzanie łagodny śpiew, tak spokojny, jak w żadnym innym punkcie tej płyty. Jest to jednak ballada z niespodzianką, a ta może okazać się albo miła albo niemiła, co kto lubi. No bo cóż to wydarza się po krótkiej solówce? Atmosfera niespodziewanie zagęszcza się, niebo ponad dżunglą zachodzi burzową nutą i gwałtownie zalewa ziemię strugami deszczu, nie chcąc jednak zbytnio odrywać się w dumaniach nad omawianą kompozycją od jej materii, stwierdzę, że oto naprężona od dłuższej chwili Pantera szybkim skokiem dokonuje zamachu na uszy słuchacza. Jest to tak niespodziewane, jak spadająca z powały drewnianego kościoła na łeb pogrążonego w modlitwie kleryka cegłówka. Potem piosenka z wolna bieży ku zakończeniu, a wydaje się nawet, że Hollow może skończy się spokojnie, ale nie, skądże, płyta wypełniona tak rzeźniczą muzyką nie może mieć łagodnego zwieńczenia, bo też i Pantera lubi niezapowiedzianie pokazać pazur.

Vulgar Display of Power odniosło ogromny sukces, czego widomym potwierdzeniem były wysokie pozycje, jakie krążek zajął w rozmaitych notowaniach, a także wielka ilość sprzedanych egzemplarzy. Dotąd co najwyżej drugorzędna w światku metalowym, po wydaniu Prostackiej demonstracji siły przeistoczyła się Pantera w zespół pierwszoligowy i jak się miało okazać - jeden z najbardziej wpływowych w ostatnich latach ubiegłego wieku. Co złożyło się na jej sukces? Z jednej strony były to czynniki zewnętrzne, zatem kryzys, w jaki na początku lat dziewięćdziesiątych wchodziła cała scena thrashmetalowa, co objawiło się w pewnym zastoju twórczym i zmiękczeniu tak dotychczas zgiełkliwego przekazu, czego sztandarowym przykładem był „Czarny Album” Metalliki. Do tego dochodziła popularność wszędobylskiego, znacznie lżejszego grunge’u oraz o siedem śmierci i tyleż piekieł cięższych od thrashu death i black metalu. Natomiast z drugiej strony wchodziły w grę czynniki wewnętrzne, to jest tkwiące w samej Panterze, złożonej z utalentowanych muzyków i odlotowego wokalisty, którzy wspólnie na gruncie thrashu zaproponowali ekstremalną jego formułę, prezentując ją najpierw na Vulgar Display of Power, a następnie na kolejnych, uwagi godnych, lecz już nie tak odkrywczych, wtórnych wobec VDoP swoich wydawnictwach, Far Beyond Driven (1994), The Great Southern Trendkill (1996) i Reinventing the Steel (2000). Wbrew szumnemu tytułowi tej ostatniej, w moim przekonaniu najsłabszej z wymienionych, wykuta w 1980 roku przez Judas Priest na British Steel, naładowana testosteronem „stal” przez Panterę została przekuta w coś nowego właśnie na Vulgar Display of Power, a nie na żadnej innej jej płycie. To tu bowiem po raz pierwszy w jej dorobku zupełnie wykrystalizowało się to bestialskie, potężne brzmienie, oparte na prostych i chwytliwych, jednakowoż stosunkowo wyrafinowanych środkach wyrazu, na jaskrawych kontrastach oraz na wściekle dzikiej, brutalnej muzyce. Jak wyżej napisałem, album ten jest pomnikiem ekstremalnego grania, kamieniem węgielnym groove metalu, czy – jak określił styl i brzmienie grupy Philip Anselmo – „power groove’u”.

Po powrocie z wakacji w 1992 roku niemal natychmiast zagustowałem w tym dopracowanym i koherentnym, nabitym raz po raz eksplodującą agresją, wybitnie drapieżnym arcydziele, jakim jest Vulgar Display of Power. To dzięki tej płycie Pantera stała się wówczas jednym z kilku najbardziej cenionych przeze mnie zespołów metalowych, choć tyle ich było, Carcass, Gorefest, Sepultura, że ograniczę się do wspomnienia zaledwie kilku z ulubionych. I choć dziś z rzadka sięgam po ten album, to jednak przed kilkoma dniami postanowiłem docenić go i oddać mu hołd, co też komponując niniejszy tekst uczyniłem. Na koniec nie wypada mi zaś nic innego, jak jedynie entuzjastycznie zakrzyknąć:

O w mordę, co za płyta!

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.