ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Delpy, Julie ─ Julie Delpy w serwisie ArtRock.pl

Delpy, Julie — Julie Delpy

 
wydawnictwo: Disques Crepuscule 2003
 
1. My Dear Friend
2. Mr Unhappy
3. Lame Love
4. Ready to Go
5. Je T'Aime Tant
6. Something a Bit Vague
7. Black & Gray
8. A Waltz for a Night
9. She Don't Care
10. And Together
11. An Ocean Apart
12. Time to Wake Up
 
Całkowity czas: 45:57
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,0
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,0

Łącznie 1, ocena: Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
 
 
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
24.01.2012
(Recenzent)

Delpy, Julie — Julie Delpy

Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie historię w której podróżując po Europie, w pociągu powrotnym z Madrytu poznajecie piękną Francuzkę. Zaczynacie rozmawiać o sztuce, życiu, przeżyciach z dzieciństwa. Oboje czujecie się obok siebie swobodnie i nagle pod wpływem chwili postanawiacie wysiąść w Wiedniu i spędzić całą noc włócząć się po wąskich uliczkach stolicy Austrii. Magia miasta, nocy sprawia, że rodzi się między wami uczucie, którym możecie się rozkoszować jedynie do świtu...


A teraz wyobraźcie sobię, że poprzez różne perypetie i po nagłym rozstaniu spotykacie tę samą osobę po niemal dziesięciu latach. Widziecie ją w Paryżu na wernisażu waszej książki, w której opisaliście niesamowitość tej magicznej wiedeńskiej nocy... To nie wszystko. Wybraźcie sobie, że Ona poprzez następne kilka godzin rozbudza w zakamarkach serca to zapomniane niegdyś uczucie na nowo i na potwierdzenie tego zaprasza do własnego - utrzymanego w nieco bohemowym klimacie - mieszkania i z akompaniamentem gitary akustycznej odśpiewuje „Waltz For a Night” napisany na pamiątkę tamtej pamiętnej wiedeńskiej nocy... Trudno nie dać się nie ująć anielskiemu żeńskiemu głosowi śpiewającemu z francuskim akcentem.


Cykl „Przed Wschodem Słońca” i „Przed Zachodem Słońca” Richarda Linklatera jest jedym z moich naukochańszych w historii kinematografii. Niby prosta miłosna historia, ale pokazana bez przesadnej pompatyczności i wyniosłości, ale za to z niezwykła dawką szczerości i autentyczności.


Na swojej debiutanckiej płycie Julie Delpy odspiewała „walczyk” z zmienionej aranżacji. Nieco mniej kameralnie, troszeczkę bardziej psychodelicznie, lecz mimo wszystko wciąż z zachowaniem tego intymnego nastroju.


Zapewne tak jak w przypadku innych aktorów próbujących swoich sił w muzyce (tudzież innych formach sztuki) nasuwać się może pytanie: po co? Zaspokojenie własnego ego? Próba zmierzenia się z własnymi ambicjami? Trudno powiedzieć. Niemniej nie mam osobiście zamiaru się nad tym zastanawiać. Wolę się cieszyć szczerością i naturalnością debiutanckiej (i jak na razie jedynej) płyty mojej ulubionej Francuzki.


„Julie Delpy” jest płytą dość zróżnicowaną. Znajdziecie tutaj wiele przeskoków z fragmentów stonowanych („My Dear Friend”, „Waltz For a Night”) do żywiołoych („Lame Love”), czy wręcz agresywnych („Black and Grey”). Zupełnie jak w relacjach międzyludzkich, które zresztą są głównym wątkiem płyty. Ich zróżnicowanie, rozbierzność i „kalejdoskopowość” tworzy niesamowity muzyczny i liryczny collage.


Po pierwszym przesłuchaniu wydawać się może, że mamy tutaj do czynienia ze sporą dawką muzycznego minimalizmu, o czym świadzczyć mogą oszczędne w aranżacjach (brzmiący niczym pozytywka) „My Dear Friend”, czy akustyczne „Mr Unhappy”. Jest tutaj wiele innych smaczków, takich jak mogący się kojarzyć z twórczością Radiohead i Massive Attack „Something a Bit Vogue”, gdzie sennie prowadzona linia melodyczna w stylu Thoma Yorke’a fajnie miesza się z elektronicznymi klimatami przywołującymi na myśl „Mezzanine”. Surowość „Black and Grey” ma nastomiast sporo z mroczności Joy Division. Podobać się również może prostota „She Don’t Care”. Moim osobistym faworytem jest jednak zamykający całość „Time To Wake Up” – prosty, prowadzony spokojnie z naleciałościami folkowego (nieco „waterboys’owego") klimatu, z ciekawą, bardzo intymną, melorecytacją.


Julka najwidoczniej miała gdzieś opinie tych, którzy mogliby jej zarzucić to, żeby lepiej zajęła się ogrywaniem ról przed kamerą niż piosenek w studiu. Jej płyta może nie jest kwistestecją kuszntu, ani kompozycyjnego, ani tym bardziej wirtuozerskiego, lecz niemniej autentyczność i szczerość wyrazu jest niezapreczalnym atutem wydawnictwa, którego w całości niezwykle przyjmnie się słucha. Lubię tę senność i płynność całości, która pomimo kilkukrotnych zmian klimatu, utrzymana jest jednej i miarę spójnej konwencji.

Mam nadzieję, że Julie znów gdzieś w przerwach pomiędzy kolejnymi produkcjami własnych filmów znajdzie czas, aby napisać kilka piosenek, nagrać je i wydać na płycie.

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
Mgławica Kalifornia - IC1499 by Naczelny
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.