Tak się złożyło, że moja młodość przypadła na dość specyficzny okres: czasy tzw. boomu wideo w Polsce. Wielkie pudła na targowisku (tam, gdzie niedawno Plazę postawili) wypełnione kasetami przeróżnych firm (na ogół no-name’y); wyrastające jak grzyby po deszczu wypożyczalnie wideo (ostatnia na moim osiedlu – w swoim czasie jedna z największych w Sosnowcu – zwinęła się po cichu rok temu) i swobodny, niczym nieograniczony (jedynie dostępnością i kwestią wyłożenia – wtedy – paru tysięcy złotych za wypożyczenie) dostęp do prawie każdego filmu, jaki ktoś tylko chciał obejrzeć (na zasadzie piramidy: im dalsza litera w alfabecie określała klasę filmu tym więcej tytułów), kopiowanie filmów przez dwa spięte cinchami magnetowidy… Ech, to se ne vrati. Chyba już nic podobnego do boomu wideo pierwszej połowy lat 90. nie będzie nam dane zobaczyć. Mnie też walnęło, a jakże. W jaki sposób w moje łapki wpadł „Most Kasandry” – tego już nie pamiętam, grunt, że w mojej młodości był to jeden z moich ulubionych filmów. Bynajmniej nie z uwagi na wybitne walory kinematograficzne: jest to bowiem tytuł z cyklu filmów katastroficznych z gwiazdorską obsadą, jakich w swoim czasie na ekranach było mnóstwo. Zasiadający na stołku reżyserskim George Pan Cosmatos miał wyczucie tego, co w kinie jest jednym z najważniejszych elementów: storytellingu. Po prostu, umiał opowiadać historię (nawet średnio logiczną) z nerwem, z werwą, z wyczuciem. Co zresztą docenił Stalowy Sylwek, zapraszając Greka o włoskich korzeniach do nakręcenia „Rambo 2” i „Kobry”.
Do zilustrowania muzyką „Mostu Kasandry” Cosmatos zaprosił jednego z największych fachowców ery muzyki filmowej przed Johnem Williamsem: Jerry’ego Goldsmitha. (W rok później, za muzykę do filmu „Omen”, Goldsmith dostał jedynego w karierze Oscara, kosztem Bernarda Herrmanna – tego od szarpiących nerwy smyczków z „Psychozy” – nominowanego pośmiertnie za „Taksówkarza”). Goldsmith przyjął założenie, że niezależnie od artystycznej wartości filmu, on ma swoją robotę wykonać najlepiej jak się da – i tak zrobił. Album z muzyką filmową ukazał się w roku 1978. Trzydzieści lat później mała belgijska firma Prometheus odświeżyła go cyfrowo, do tego wyszukała w archiwach całą masę dodatków i wydała całość na podwójnym albumie CD.
Jeżeli ktoś nie zna akcji filmu, po pobieżnym przesłuchaniu stwierdzi bezbłędnie: „Most Kasandry” to mieszanka filmu akcji i dreszczowca. Bo muzyka idealnie dopasowuje się do obrazu. Wręcz popisowe jest to, jak główny temat powoli buduje napięcie, w miarę jak stopniowo się rozwija. Aż do rozlewnej, bardzo filmowej partii orkiestry. A potem, w samym finale, znów pojawia się niepokój, napięcie, akcentowane akordami fortepianu. „Break-In” to już dynamiczna jazda. Trąbki, werble, napędzające całość wiolonczele i kontrabasy… A w finale pojawia się temat, który będzie powracał wiele razy. Temat choroby, zarazy. Uzyskany środkami wręcz awangardowymi. Z takich właśnie awangardowych dźwięków składa się choćby „Disease Spreads”. Do tego nierzadko ten kakofoniczny temat zostanie tu zestawiony z łagodną, subtelną aranżacją głównego tematu („Safe Living”). A jeżeli ktoś lubi pozbawione melodii, kakofoniczne spiętrzenie dźwięków, jest „Here We Go!” – zaczynające się od ponurego, niepokojącego tematu, który w filmie będzie ilustrował pojawienie się tytułowego mostu Kasandry. Swoją drogą, „The Rusting Bridge” to jest perełka: słuchanie tego po ciemku, na słuchawkach, naprawdę powoduje ciary na plecach. Generalnie, na całym albumie Goldsmith chętnie sięga do kontrastów dynamicznych, lubi też poeksperymentować z dźwiękiem, użyć awangardowo zniekształconych elektronicznych dźwięków, połączyć rozlewną melodię z nerwowymi staccato smyczków i podnoszącym dramatyzm pulsem perkusji. Obok momentów klimatycznych, sporo tu też dynamicznej orkiestrowej jazdy („Searching The Train”, „Helicopter Rescue”). Do tego, jak to u Goldsmitha, nie brakuje tu dęciaków: zwłaszcza trąbka, z uroczą, krótką solówką w „End Credits”. Ale także i puzon ma tu swoje pole do popisu.
Edycja CD jest wręcz wzorcowa dla fana „Mostu Kasandry”: mamy tu cyfrowo odczyszczony cały oryginalny album w miksie stereofonicznym, całość oryginalnej muzyki do filmu w wersji mono (jest tego więcej niż było na oryginalnym albumie; całość nie ma głębi brzmienia stereo, ale jest bardziej dynamiczna) i sporo alternatywnych wersji różnych utworów. Mamy tu nawet główny temat, zaadaptowany na specyficzną, nieco knajpianą muzykę orkiestrową („It’s All A Game”), no i jest „I’m Still On My Way” – to ta piosenka, którą w pociągu śpiewa grupa hipisów. Jedną z nich jest ówczesna żona grającego główną rolę Richarda Harrisa (złośliwie można dodać, że to był prawdopodobnie jedyny powód, dla którego znalazła się w filmie – jak udowadnia wersja a cappella „I’m Still On My Way” z drugiej płytki, wokalistka z niej słaba).
Jeśli ktoś lubi muzykę filmową – jak najbardziej polecana pozycja. Tylko że w Polsce jej nie kupimy. W grę wchodzą jedynie sklepy internetowe w USiA, niestety.