„Hoodoo” to zbiór wierzeń ludowych nazywanych także magią, występujący głównie na południu Stanów Zjednoczonych.
Piękny, podwójny digipak, przyjemna szata graficzna, kompakty swym wyglądem przypominające winyle i naklejka naprzodzie – „Jan Chojnacki poleca”. Trochę się bałem, bo z owym redaktorem z kultowego Programu 3 nie zawsze mi po drodze, jeśli chodzi o muzyczne gusta. Ponadto słyszałem też ciepłe słowa redaktora Manna odnośnie tego wydawnictwa. Zaraz, zaraz, bo nie wyjaśniłem, czego się obawiałem. Tego, że będzie to smętna polska płyta około bluesowa? I że śpiewa tam pewna wokalistka? Powiedzmy.... Ale na szczęście się rozczarowałem.
Debiutancki album tej wrocławskiej formacji to świetna mieszanka funku i soulu, delikatnie przyprawiona nutką wspomnianego bluesa, a nawet jazzu. Zestaw składa się z dwóch krążków, pierwszy to wyczyny studyjne HooDoo, zaś drugi zawiera zapis występu ze Studia im. A. Osieckiej, tym samym prezentując wyśmienite koncertowe oblicze bandu. Do drugiego dysku dołożono także wideoklip.
Trzon grupy stanowi trzech ojców założycieli: charyzmatyczny wokalista Tomasz Nitribitt, utalentowany gitarzysta Bartłomiej Miarka oraz Bartosz Niebielecki, który poza graniem na perkusji jest tutaj głównym kompozytorem, a także producentem nagrań. Poza nimi HooDoo Band to Andrzej Stagraczyński, basista znany m.in. ze Starego Dobrego Małżeństwa i klawiszowiec Krzysztof Borowicz oraz dwie urocze panie wokalistki, od których w ogóle taktownie należało zacząć – Patrycja Łacina-Miarka (żona gitarzysty) i pamiętna Alicja Janosz (obecnie Janosz-Niebielecka), która na szczęście nie przypomina idolowej „Alex” i chyba nareszcie odnalazła swój muzyczny kierunek.
Osiem z dziesięciu utworów to kompozycje autorskie zespołu. Krążek otwiera świetna interpretacja „Fire”, utworu z repertuaru legendarnego Ohio Players. Mocne rozpoczęcie i proszę mi wierzyć, że ciężko się jest potem oderwać, zarówno od tego utworu jak i całego wydawnictwa. Prawdziwy muzyczny „ogień”. Utwory są stylistycznie wymieszane, raz idą bardziej w stronę funku („I Still Wonder”), czy disco (rewelacyjne „Green Eyed Monster”) innym razem wędrują w stronę jazzu i bluesa („Let the Party On”). Przyjemne teksty, wszystkie śpiewane po angielsku, toteż mam nadzieję, że zagranicą zostaną bardziej docenieni. W Polsce niestety może być z tym ciężko, no chyba, że kolejny album band wyda z polskimi standardami biesiadnymi.
Drugim utworem „zapożyczonym” jest „Broke and Hungry” Juniora Wellsa. Zresztą nazwa formacji pochodzi właśnie od jego „Hoodoo Man Blues” z 1965 roku – nomen omen też debiutu. Śmiało można stwierdzić, że Wells traktowany jest tutaj bardzo szczególnie, na zasadzie patrona zespołu. Całość zamyka „Future Blues”. Piękna solówka, ciepłe bluesowe brzmienie, chórek i delikatnie podrasowane elektroniką brzmienie. Aż chce się ponownie nacisnąć przycisk „play”. Każdy znajdzie na tej płycie coś dla siebie; dla mnie osobiście numerem jeden jest... numer jeden „Fire”. I tyle radości w „winylowym” czasie trzech kwadransów.
Słychać na HooDoo wpływy najlepszych: Sister Sledge, Sly and the Family Stone, Funkadelic czy nawet Jamiroquai, ale grupa ma swój charakter i nie boi się muzycznych eksperymentów.
Warto wspomnieć o dołączonej koncertówce. Mimo, iż jest tam sześć utworów z czyjegoś repertuaru – oczywiście nie byle jakiego, bo m.in. Jamesa Browna, Muddy’ego Watersa i wspomnianego Wellesa, to otrzymujemy fantastyczną namiastkę scenicznej energii tej formacji, a przy okazji jest to wspaniały hołd dla bluesowych korzeni. Jakby nie patrzeć jest to jeden z ciekawszych polskich debiutów fonograficznych ostatnich lat oraz jeden z ciekawszych albumów. Osiem z dużym pluem!