Nie będę ukrywać, iż zespół ten darzę ogromną sympatią. Atrox jest dla mnie kwintesencją tego, czego zawsze szukałam w muzyce. Spora dawka ciężaru doprawiona niesamowitymi akrobacjami wokalnymi oraz chorym, The 3rd And The Mortal’owym klimatem – wszystko to czyni zespół oryginalnym i jedynym w swoim rodzaju tworem. Nie każdy jest w stanie zrozumieć piękno i genialność muzyki, jaką proponuje Atrox, zapewne dzięki niebywałej, utalentowanej Monice Edvardsen. Artystka maluje surrealistyczne pejzaże nie tylko swym głosem, lecz także... pędzlem. Jest autorką wszystkich intrygujących okładek albumów zespołu, w tym także chorej wizji „Orgasmu”. I zapewne sama muzyka nie byłaby tak interesująca, gdyby nie Monika. Po nadzwyczajnym „Contentum” oraz „Terrestrials”, nie mogłam się doczekać następnego dzieła Norwegów. Zjadała mnie ciekawość, w którą stronę podąży zespół? Czy pani Edvardsen znów przejdzie samą siebie? Cóż ona nowego wymyśli?
W końcu, po drobnych przemianach personalnych w szeregach Atrox, doczekałam się ich czwartej już płyty. Sam tytuł dzieła brzmiał obiecująco... lecz cóż dane mi było przeżyć? Rozczarowanie. Ale tylko mikroskopijne. I tylko przez krótką chwilkę. Moje uszy spodziewały się bowiem kolejnych ekstremalnych wokaliz. Na próżno ich tutaj szukać, niestety. Absolutnie nie posądzam Moniki o brak pomysłów. Tym razem jednak zespół chciał stworzyć dzieło łatwiejsze w odbiorze. Rzeczywiście, nie było potrzeby „wgryzania” się w muzykę, szukania w niej tych drobnych elementów odurzających, które to sprawiają, że nie można się powstrzymać od kolejnych przesłuchań albumu. Nie trzeba było szukać, gdyż praktycznie cały „Orgasm” odurza już od pierwszego przesłuchania.
Wokale, choć mniej skomplikowane, nadal są nietypowe i nieco zwariowane. Od czasu do czasu pobrzmiewa nawet męski głos, dzięki czemu muzyka staje się jeszcze ciekawsza. Album otwierają dwa jakby połączone ze sobą, powalające na kolana utwory: „Methods of Survival” i „Flesh City”. Jeszcze nigdy Atrox nie brzmiał tak ciężko! Rozumiem więc, dlaczego Monika zdecydowanie mniej szaleje. Chciała widocznie oszczędzić śmierci potencjalnym słuchaczom ;-) Następnie nadchodzi chwila wytchnienia: spokojny i niepokojący zarazem „Heartquake”, zdecydowanie najlepsza atroxowa ballada. Kolejny utwór, „Burning Bridges”, zapowiada dalszą jazdę bez trzymanki. I ta przejażdżka trwa aż do ostatniej nuty „Orgasmu”. „Pre-Sense” zdecydowanie najbardziej zbliża się do poprzednich dokonań zespołu: Monika przypomina swoje zdolności wokalne i zaskakuje słuchaczy kolejnymi szaleństwami. Reszta zespołu nie pozostaje jej dłużna. Sporo tu progmetalowych łamańców, meshuggowego brudu i ciężaru, a nawet voivodowych dziwactw. Brak natomiast solówek, zarówno wokalnych, jak i instrumentalnych. To dzieło bowiem nie zostało stworzone, by zachwycać słuchaczy niewątpliwymi talentami muzyków. To dzieło ma powalać ciężarem i chorym klimatem.
„Orgasm” powinien podobać się zarówno zatwardziałym progmetalowcom, jak i wszelkim muzycznym „poszukiwaczom przygód”. Dla mnie wydawnictwo to jest kolejnym dowodem na to, że Atrox to zespół z klasą i że może być tylko lepiej. Mimo lekkiego rozczarowania na początku, moje uwielbienie dla tego zespołu nie zmalało ani trochę. Wręcz przeciwnie – mogłam spojrzeć na swoich bogów z nieco innej strony i dać się uzależnić od nich jeszcze bardziej...