W zasadzie pana Geddy Lee nie trzeba nikomu przedstawiać, bo któż z progfanów nie był lub nadal nie jest miłośnikiem kanadyjskiego tria Rush. Nie przez przypadek użyłem czasu przeszłego i teraźniejszego. Twórczość zespołu wyraźnie dzieli się na dwa okresy, których zaczarowana granica znajduje się gdzieś w okolicach płyty "Signals". Tak się jakoś składa, że większość wielbicieli twórczości Rush (w tym również i ja) zdecydowanie wskazuje ten pierwszy, bardziej prog-hard-rock'owy okres jako swój ulubiony. Faktycznie, od "Signals" muzyka Kanadyjczyków ewoluowała niekoniecznie w pożądanym przez wyżej wymienionych kierunku. Ostatnie jak na razie wydawnictwo "Test for Echo" z 1996 roku zostało przyjęte dość chłodnawo lub nawet z wyrazami poirytowania i bezsilności. Przy Rush pozostała chyba tylko grupa najwierniejszych fanów przymykająca oko na coraz bardziej "rozmydlone" i komercyjne albumy, czekająca po prostu na cud. W okresie oczekiwania na ten nadprzyrodzony akt na rynek trafiła jedyna jak dotąd solowa płyta pana Lee. Geddy sam twierdzi, że nigdy nie odczuwał potrzeby indywidualnych produkcji i Rush zupełnie wystarczało mu do samorealizacji. Jednakże gdzieś w okolicach tras promocyjnych "Test for Echo" powstała koncepcja "skoku w bok". Czyżby rozczarowanie niezbyt udanym albumem - trudno powiedzieć. W każdym razie razem z długoletnim przyjacielem gitarzystą i multiinstrumentalistą Ben'em Mink'iem, znanym z kanadyjskiej grupy FM postanowił spłodzić własną wersję (prog?)rockowej muzy.
Nie ukrywam, że byłem bardzo ciekawy tej produkcji. Intrygowało mnie jak zabrzmi ten tak charakterystyczny głos bez charyzmatycznej gitary Alex'a Lifeson'a i boskich bębnów mistrza Peart'a, chociaż w tym przypadku za perkusją nie zasiada ułomek - Matt Cameron znany chociażby z Pearl Jam czy Soundgarden.
Zatem po wygodnym usadowieniu się w fotelu nacisnąłem "play" w moim odtwarzaczu. Otwierająca album kompozycja tytułowa zaczyna się ostrymi dźwiękami basu wychodzącymi spod palców samego mistrza ceremonii. Dalej dynamiczny wstęp, lekko schizofreniczne gitary i mocno akcentowany rytm. Wreszcie pojawia się ten niepowtarzalny wokal. Gdzieś w tle riff'y gitarowe o znajomo brzmiącym Rush'owym układzie. Utwór rozpędza się , wręcz płynie w niesamowity sposób.
Zwolnienie, trochę melancholii, którą potęgują wspaniale aranżowane klawisze. Jest i solo gitarowe, trochę leniwe grane w modny ostatnio, fripp'owski sposób. Cały utwór wykonywany jest z pasją i determinacją. Nieźle, pomyślałem sobie, czyżby "starzy mistrzowie powstali"? Drugi track. "The Present Tens" już troszkę mniej dynamiczny, lecz obdarzony wręcz hiciarskim refrenem i, podobnie jak pierwszy, zbudowany na bazie kontrastu melancholii oraz dynamiki. A dalej........dalej już niestety jest coraz gorzej. "Window to the world" grany nieco na harcerską modłę. Fajne, popowe bicia gitary i oczywiście przebojowe refreny. Tych ostatnich na płycie nie brakuje. Odnosi się wrażenie, iż każdy z zaprezentowanych tu utworów został skomponowany z myślą o podśpiewywaniu "przy goleniu". Tylko dlaczego pierwsza tytułowa kompozycja wznieca złudne nadzieje na muzykę progrockową? "Working at Perfekt" czy "Runaway Train", owszem, to zgrabnie skomponowane i mistrzowsko wykonane utwory ale....ta komercja. Jest również i niezła ballada "Slipping" oraz brawurowo wykonany zamykający album "Grace to Grace" ale to już w zasadzie nie wpływa na ogólną ocenę płyty. Gdy wybrzmiały ostatnie takty solowej produkcji Geddy Lee siedziałem w bezruchu jeszcze chwilkę prosząc opaczność o może jeszcze jeden utwór , który ukoiłby moje zbolałe progresywne serce. Przynajmniej taki jak tytułowy "My favourite Headache", który okazał się w zasadzie jedyną perełką. Niestety prawda jest okrutna i żaden cud się nie wydarzył.
Należy się pogodzić z tym , że takie a nie inne jest obecnie oblicze artysty. Nie wiem czemu, ale po lekturze tej płyty ze strachem oczekuje nowej pozycji Rush.