ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Waltari ─ Yeah, yeah, die, die! - Death symphony in deep C w serwisie ArtRock.pl

Waltari — Yeah, yeah, die, die! - Death symphony in deep C

 
wydawnictwo: Spin Records 1996
 
1. Yeah, yeah, die, die! Death symphony in deep C: 60:04;
 
Całkowity czas: 60:04
skład:
Kartsy Hatakka - bas, wokal; Jariot Lehtinen - gitara; Roope Latvala - gitara; Janne Parviainen - gary; Eeva-Kaarina Vilke - wokal, Tomi Koivuasaari - growl, Avanti! - orkiestra Riku Niemi
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,0
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,2

Łącznie 2, ocena: Arcydzieło.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
10.02.2003
(Gość)

Waltari — Yeah, yeah, die, die! - Death symphony in deep C

Muszę przyznać, że recenzja tej płyty jest dla mnie trochę wyjątkowa - po pierwsze dlatego, że recenzuję materiał stary, bo z 1996 roku, a po drugie dlatego, że Waltari ze swoim ""Yeah yeah, die die"" zajmuje w mojej prywatnej bibliotece miejsce szczególne. Nigdy bowiem nie miałem do czynienia z aż taką mieszanką styli muzycznych. Niejeden po wysłuchaniu tego krążka przyznał, że albo zwariował, albo coś jest nie tak z muzykami z Finlandii. Wcale się nie dziwię. Z czym mamy do czynienia?

Album jest siódmym w dorobku grupy. Wyobraźcie sobie mieszankę death metalu, hip-hopu, opery, techno i muzyki klasycznej, granej przez prawdziwą orkiestrę. Chore? Co najmniej pozakręcane :) Jednak, jak się okazuje, sprawdza się idealnie. Sześćdziesięciominutowy utwór, w którym splatają się te wszystkie style muzyczne to nie lada wyzwanie dla twórców. Trzeba przecież tak to połączyć, żeby nie sprawiało wrażenia sztuczności i stanowiło dzieło spójne i przekonujące... Finom z Waltari udało się to! Kiedy po raz pierwszy moje uszy zaatakowała "YYDD", padłem na twarz z wrażenia. Eksperyment muzyczny, który postawił na głowie wyobrażenie o muzyce progresywnej! A przecież ta muzyka penetrowała do tej pory rejony naprawdę niezbadane i wydawało się, że niewiele już zostało do odkrycia...

Całe wydawnictwo opowiada historię niejakiego Johna Doe, który, wciągnięty w wir wszeobecnej informatyzacji społeczeństwa miota się między zatraceniem w chaosie a niebem. Temat, wydawałoby się, dziwaczny. I racja! Główne postaci dramatu, to jest wspomniany John, Maszyna i Anioł reprezentują trzy zupełnie odmienne style muzyczne i wyrażają się w zupełnie inny sposób. Jest tutaj wokal Kartsy Hatakki - lidera Waltari, który porusza się po szerokich wodach typowego rockowego darcia paszczy jak i... hiphopowych rymów, opętańczy, wypruwający wnętrzności deathowy ryk Tomiego Koivusaari (a wyziew ma ten Pan potężny!) i słodkie, potężne i monumentalne wokalizy operowe, które wykonuje Eeva-Kaarina Vilke,prawdziwa diva operowa. Opisując płytę, należy koniecznie wspomnieć o jednej ważnej rzeczy - "YYDD" powstawało od początku jako spektakl, mający w przeznaczeniu zostać wystawionym na żywo. Nie sposób więc odebrać poprawnie płyty nie posiłkując się w tym celu video, jakie można było obejrzeć dosyć dawno temu w telewizji lub zamówić na stronie Zespołu - a warto, bo wrażenie jest piorunujące. Proszę, wyobraźcie sobie wielką scenę, na której obok orkiestry symfonicznej i kobiety, przebranej za anioła znajduje się zestaw muzyków w iście blackowych makijażach i zarośnięty "rzygacz", który ryczy do mikrofonu jak najlepszy fachowiec! A to wszystko splata się w jedno. Masakra, jednym słowem masakra! To jest prawdziwa awangarda w muzyce.

Zaczyna się delikatnymi, narastającymi dźwiękami instrumentów smyczkowych. A potem wpadamy w szaleństwo. Elektryczne gitary, do tego wciąż orkiestra, growl, lekko szaleńczy wokal Kartsy`ego i arie, a wszystko przerywane co i rusz wstawkami niczym z muzyki klasycznej. Rzecz naprawdę niespotykana. Kiedy wszyscy naraz zaczynają używać specyficznych dla siebie środków wyrazu, stajemy na przeciwko ściany dźwięku. I tak jest do końca. Kiedy myśli się już, że nic nowego na pewno nie usłyszymy, nagle... Dostajemy techno! I to takie wbijające w fotel, prymitywne i łupiące czaszkę na fragmenty. Normalne? Pewnie tak, ale który wykonawca techno zaczyna rapować i... growlować w połowie utworu, tylko po to, by zaraz zostać wspartym przez muzykę symfoniczną? A owa muzyka często nie jest symfoniczna tylko bardziej kameralna, gdzieś tam unosi się duch Strawińskiego i Bartoka, słychać także, że Waltari znają twórczość takich tuzów rocka kameralistycznego jak Art-Zoyd czy Univers Zero...

Tekstowo całość nie odbiega od powszechnie utartych wzorców; cóż, zbyt ambitna nie jest. Ale nie o teksty tu chodzi. Chodzi o kompozycyjny geniusz muzyków z Waltari. Chodzi o to, jak perfekcyjnie potrafili połączyć wszystkie chyba współczesne gatunki muzyczne. Ta płyta nie nudzi! Po prostu powala. I choć wielu twierdzi, że to raczej kabaret niż porządna muzyka, to wiem jedno - w szaleństwie jest metoda. A ta metoda pochodzi z Finlandii! Za to, za tą niesamowitą mieszankę gatunków i świeżość (Boże, jak to musiało brzmieć w 1996 roku, skoro aż tak rozsmarowywuje teraz?) "Yeah yeah, die, die!" otrzymuje ode mnie ocenę dziewięciu punktów na dziesięć.

Wielkie podziękowania dla Dobasa ;)
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.