ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu El Grupo Nuevo de Omar Rodriguez Lopez ─ Cryptomnesia w serwisie ArtRock.pl

El Grupo Nuevo de Omar Rodriguez Lopez — Cryptomnesia

 
wydawnictwo: selfmade 2009
 
1. "Tuberculoids" – 4:27, 2. "Half Kleptos" – 3:09, 3. "Cryptomnesia" – 6:02, 4. "They're Coming to Get You, Barbara" – 4:08, 5. "Puny Humans" – 2:31, 6. "Shake Is for 8th Graders" – 2:12, 7. "Noir" – 3:44, 8. "Paper Cunts" – 2:51, 9. "Elderly Pair Beaten with Hammer" – 2:03, 10. "Warren Oates" – 4:55, 11. "Fuck Your Mouth" – 0:23
 
Całkowity czas: 36:26
skład:
Omar Rodriguez Lopez – guitars, keys, Zach Hill – drums, Cedric Bixler Zavala – vocals, Juan Alderete – bass, Jonathan Hischke – synth bass
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,1
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,1
Arcydzieło.
,1

Łącznie 6, ocena: Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
31.12.2009
(Recenzent)

El Grupo Nuevo de Omar Rodriguez Lopez — Cryptomnesia

O tym, jak Omar Rodriguez-Lopez stoczył się na dno

Odkochałem się i już! Prawdopodobnie już nigdy więcej nie pokocham Omara taką miłością, jaką kochałem go przed ukazaniem się płyty zatytułowanej „Cryptomnesia”. Zawiódł moje zaufanie i stracił moją sympatię. Przestał mnie wprawiać w drgawki nawet w trzeciej minucie „Jacob van Lennepkade”, już mi się nie podoba, tak jak Martina Hingis przestała mnie fascynować, kiedy zamiast adidasowych drelichów, naciągnęła na niegdyś wdzięczną pierś wykoślawiony bananowy znaczek Nike'a. Koniec i kropka, a nawet wykrzyknik!

Niestety sygnały bliskiego rozstania docierały do mnie już od dawna. W drugiej połowie 2007 roku ukazał się album sygnowany nazwiskiem Rodrigueza i Lydii Lunch. Jeszcze wtedy byłem zbyt zafascynowany jego portorykańską gitarą, żeby rzetelnie ocenić ten muzyczny feler. Jeszcze huczały mi w uszach bizonie solówki z poprzedniej płyty - „Se dice Bisonte, no Bufalo” mówiłem sobie dla smaku i odpalałem mp3-kę w najbardziej zgiełkliwych rejonach Warszawy, żeby nie słyszeć tego chłamu. Czekając długimi minutami na wiecznie spóźniony autobus 174, słuchałem Rodrigueza i Lydii, tak jakby ich nie słuchając. I cieszyłem się, jak głupi, że mistrz brzęczy mi gitarą w uszach.
Miłość zaślepiła mnie również rok później przy okazji zapoznawania się z „The Apocalypse Inside an Orange”. Pisałem rozpaczliwe wiadomości do wujka z Anglii, żeby hojną sakwą sypnął Amazonowi piętnaście funtów i zdobył dla mnie nowy album mistrza. Wujek najwidoczniej w porę zmiarkował, że to nowe „dzieło”, to nic innego, jak powielenie drugiej solowej płyty Omara sprzedawane pod inna okładką z domieszką Lunchowego paskudztwa. Płyty wysłuchałem więc tylko z mp3-jek wgranych na kartę SD mojego poręcznego Sony Ericssona ze słuchawkami. O dziwo, podejrzanie szybko zacząłem pozbywać się poszczególnych utworów z tej płyty Omara z telefonu-odtwarzacza, aż pozostał tylko jeden – będący w zasadzie drugą częścią umiłowanego niegdyś „Jacoba” (niewiele się od pierwowzoru różniącą).
Następne wydawnictwo, „Calibration”, przezornie ominąłem pod pozorem braku czasu na słuchanie. Podświadomie wiedziałem, że Omar skończył się na Bizonie, ale nie chciałem, aby ta prawda o mistrzu zasmuciła mnie, tak jak wieść o krętaczej naturze McMurphy'ego prawie na śmierć zasmuciła Wodza Szczotę w pewnej bardzo interesującej książce. „Calibration” nie przesłuchałem i „Cryptomnesii” najpewniej również bym nie przesłuchał, ale wpadła mi w ręce w bardzo złym dla mnie czasie. Leżałem w gorączce w jednym z bardziej parszywych miejsc mojej ówczesnej przestrzeni i nie miałem absolutnie nic do roboty, więc odpaliłem...

Nawet podłe słuchawki i zapalenie prawego ucha nie są w stanie wytłumaczyć zawodu, jaki mnie spotkał po wysłuchaniu kilku pierwszych utworów. Znowu dostajemy to samo, tyle tylko, że w coraz gorszej formie. Najnowsza muzyka Omara smakuje, jak kanapka z czerstwego chleba obłożona obeschniętą wędliną i wysuszonym ogórkiem. Kanapką, którą ktoś chciał dla smaku podgrzać w tosterze, ale której potem nie zjadł i która podgrzewał jeszcze potem kilkakrotnie i znowu odkładał niezjedzoną. Wymiętolony, zkarbonizowany, pozbawiony skórki, kawałek śmiecia dostajemy na błyszczącej, ładnie wypolerowanej płycie właśnie pod nazwą „Cryptomnesia”. Żenująca wtórność i naprawdę zatrważająco niewielkie zaangażowanie muzyków. Nie wierzę, żeby Omar i jego koleżkowie nagle stracili talent i zapomnieli, jak grać z jajem. Wydaje mi się raczej, że ekipa nagrała ten album od niechcenia, bez pomysłu i bez pasji; znużona i zblazowana, jak listonosz wkładający ostatnie listy do skrzynek po godzinie siedemnastej. Albo po prostu dograła wokale do surowego materiału zarejestrowanego już w 2006 roku, nie trudząc się, żeby chociaż zrobić z tego poczciwego tatara.
Nie ma sensu analizować poszczególnych kawałków: jedne bardziej krzykliwe, inne mniej. Pod etykietką partaczego eklektyzmu Rodriguezowi udało się wyprodukować jazgot gawrona, a nie muzyka. Zawartość muzyczna okazuje się na tyle mało atrakcyjna, że człowiekowi nawet nie chce się zajrzeć do tekstów, które z gębofonu Zavali wydobywają się w postaci nierozszyfrowalnego bełkotu gawrona, który zakrztusił się hubą z topoli. Nawet nie chce mi się szukać obrazka z okładką, żeby dodać do tej recenzji, jak pomyślę o tym, że Rodriguezowi nawet się nie chciało usiąść z miksmasterem na kilkadziesiąt minut przed kompem, żeby z zarejestrowanych dźwięków poskładać prawdziwą muzykę.

To tyle. Piszę to wszystko jako rodzaj krzyku zawiedzionego kochanka, którego żal jest tak duży, że nie mieści mu się płucach. Może powinienem oszczędzić hańby i wstydu dawnemu mistrzowi, ale nie potrafię się powstrzymać i tym samym żale idą na serwer. Żegnaj Omar i pamiętaj, że jeśli za jakiś czas przyjdziesz z powrotem ze spuszczoną głową i nieśmiałą wiązanką porządnych kawałków na płycie, powiem ci to samo, co powiedział Lubaszenko Szapołowskiej w pamiętnej scenie z „Dekalogu” Kieślowskiego - „ja już Pani(-a) nie kocham”.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.