Czy podróżowaliście kiedykolwiek poprzez kosmiczną próżnię odziani w połatane jeans’y i koraliki słuchając przy tym........progmetalu? Ja tak.
Nieeee, nie posiłkowałem się przy tym środkami halucynogennymi :-) Po prostu zasłuchany byłem w muzykę amerykańskiego kwintetu Eniac Requiem. Piszę kwintetu ale przecież tak naprawdę to Eniac Requiem jest projektem jednego człowieka – Dereka Taylora. To on wymyślił, a może raczej wyśnił koncepcję albumu „Eternal Space Void”. On również grał na większości instrumentów posiłkując się podczas koncertowych gigów muzykami wymienionymi w składzie Eniac Requiem.
Nie ukrywam, że płyta ta wywarła na mnie olbrzymie wrażenie. Niby mamy do czynienia z progresywnym metalem gdzieniegdzie okraszonym neoklasycznymi zapędami w stylu Symphony X ale nad wszystkim unosi się namacalny do bólu nastrój onirycznej psychodelii rodem z Barettowskiego okresu twórczości Pink Floyd. Powiem więcej. Tu i ówdzie wyczuwalne są nawet fluidy grunge’owe przywołujące na myśl najlepszy okres działalności Alice In Chaince. Czyżbym za bardzo pomieszał ? Możliwe ale takie właśnie odczucia motają mną podczas delektowania się arcyzacnym krążkiem „Space Iternal Void”.
Zamiast bawić się w anatomiczną analizę poszczególnych utworów proponuję skupić się na najlepszym, moim zdaniem, utworze na płycie „Endless Cosmos”. To właśnie tu następuję najwyraźniejsza synteza stylów wymienianych przeze mnie wcześniej. Charakterystyczne podkłady klawiszowe tworzą przepełniającą całą płytę przestrzeń powodując uczucie lewitacji lub przemierzania bezkresnych szlaków. Sposób śpiewania Dereka oraz linia melodyczna zaskakująco przypominają czasy hipisowskiej rebelii wypełnionej zmasowaną konsumpcją LSD oraz zatykania kwiatów gdzie popadnie :-) Nie ma tu broń Boże nutki złośliwości. Ta niespodziewana retrospekcja jest jak najbardziej na miejscu i to właśnie ona tworzy rozmarzone nastroje. Oczywiście cały czas poruszamy się w konwencji progmetalowej z całym bogactwem mniej lub bardziej połamanych rytmów i gitarowo-klawiszowych przepychanek. Na uwagę zasługuje również sposób gry Taylora. Gitara raz rozlewa się pełnymi akordami by po chwili przejść w aptekarsko zagrane stacatto. Derek raczy nas solówkami rozciągniętymi gdzieś pomiędzy Malmsteenowskimi pasażami i gitarową wyobraźnią Tore Ostby (Conception,Ark). Ręce same składają się do oklasków.
Oczywiście mógłbym dorzucić jeszcze jako „my favourite tracks” przepiękne „Lost in The Void”, „Nemesis” czy tez „Darkness Planet Earth” ale rzecz jasna wszystko jest sprawą gustu i jestem przekonany, że każdy wrażliwy progresywny headbanger znajdzie w muzyce Eniac Requiem coś dla siebie.
Niestety jak to często (the hell!!) bywa znakomite produkcje uwielbiają przepadać jak kamień w wodę. Od 1998 roku słuch o dokonaniach Dereka Taylora zaginął i nikt nie wie czy artysta zamierza powrócić z kolejną odsłoną Eniac Requiem.
Póki co cieszmy się tą oryginalną płytą i dajmy się porwać w hipisowską podróż poprzez kosmiczną pustkę z progmetalową muzą sączącą się ze słuchawek discmena.................