Muszę przyznać, że jestem dość konserwatywny i skłaniam się raczej ku przeszłości. Nie ukrywam, że bardzo lubię muzykę progresywną z lat 70-ych i 80-ych, jednak nie można żyć tylko przeszłością, trzeba poszukiwać i rozwijać się. Ja też staram się to robić, ale nie wiem jaki efekt uzyskuję. Podobnie jest z zespołem Venturia, który pochodzi z Francji i stara się znaleźć swój jedyny i oryginalny styl. Trzeba przyznać, że w niektórych elementach udaje mu się to lepiej, w innych nieco gorzej.
Ponieważ zespół jest dość młody, a omawiany tutaj album jest ich pierwszym wydawnictwem, pozwolę sobie przedstawić Wam króciutką biografię. Wszystko zaczęło się w roku 2000 za sprawą gitarzysty Charly Sahony i perkusisty Diego Rapacciettiego, którzy współpracowali wcześniej z zespołami Zero, Paganini, BPM oraz przy projekcie \"Shawn Lane Remembered\". Stanowisko basisty przypadło Thomasowi Jamesowi, a obowiązki wokalne dzielą między sobą Marc Ferreira i Lydie Robin. Oprócz nich na płycie możemy również usłyszeć klawiszowca Kevina Codferta, który wspomagał zespół gościnnie, jak również współprodukował (z Carryl Montini) i miksował \"The New Kingdom\".
Praca nad debiutanckim albumem rozpoczęła się już w 2004 r., jednakże grupa miała problem z podpisaniem kontraktu. Udało się to pod koniec 2005 r. kiedy przed Venturią swe podwoje otworzyła wytwórnia Lion Music. Efektem rozpoczętej współpracy jest, jak na razie jedyna pozycja w dyskografii, a ukazała się ona w kwietniu zeszłego roku.
Co zatem przynosi nam \"Nowe Królestwo\"? Całkiem sporo, muszę przyznać. Najbardziej charakterystycznym i rozpoznawalnym elementem jest obecność męskiego i żeńskiego wokalu. Wokaliści nie śpiewają naprzemiennie poszczególnych utworów, lecz Lydie wspomaga Marca w niektórych partiach. Cóż w tym nowego i oryginalnego, zapytacie? Oryginalne są same głosy, w każdym razie oryginalne jak na muzykę progresywną, ba, nawet można powiedzieć metalowo-progresywną. Wyczytałem gdzieś, że brzmienie głosu Marca Ferreiry przypomina nieco Darrena Hayesa z Secret Garden i chyba coś w tym jest. Jego wokal jest dość delikatny jak na taką muzykę, momentami wręcz w stylistyce popowej, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Marc śpiewa swobodnie, wyraźnie i nie stara się wykraczać poza własne możliwości. Co do Lydie, to już jest troszkę inna sprawa. Jej głos to skrzyżowanie Shakiry i Sally Oldfield z niewielkimi wpływami Celine Dion. Zaraz, zaraz, nie kończcie jeszcze lektury. :-) To porównanie może się to wydawać wręcz szokujące, ale jednak tak ja to odbieram. Mało tego, po pierwszych przesłuchaniach te żeńskie wtręty wokalne bardzo mnie drażniły, ale z czasem naprawdę można się przyzwyczaić i znaleźć w tym wiele uroku.
Muzycznie zespół eksploruje progresywno-metalowe ścieżki z elementami klasycznie rockowymi. Tak jest chociażby w balladowym, przeuroczym utworze \"Walk on to the daylight\", który hipnotyzuje swoim zaraźliwym refrenem. W odpowiednich warunkach mógłby to być spory przebój. Płyta zaczyna się od dwóch dynamicznych, ostrych kawałków w stylu Dream Theater z okresu \"Images and words\". Mam zresztą wrażenie, że Kevina Codferta nie tylko imię łączy ze znakomitym kolegą, byłym klawiszowcem DT, Kevinem Moorem, ale również podobny momentami styl gry. Kolejne dwa utwory \"Words of silence\" i \"Take me down\" to mieszanka spokoju i ostrości. Obydwa zaczynają się dość leniwie, by w środkowej i końcowej części dać pole do popisu dla instrumentalistów. \"Fallen world (Is there a reason?)\" jest z kolei słabszym rockowym numerem, troszkę w stylu amerykańskiego AOR lat osiemdziesiątych. Po nim następuje wspomniany już \"Spacer w stronę światła dziennego\". Prawdziwe perełki zespół zostawił nam na koniec płyty. Ostatnie dwa utwory stanowią niejako całość, która w idealny sposób konkluduje cały album. \"Candle Of Hope Through A Night Of Fears\" i \"Dear Dead Bride\" to absolutnie najlepsze dla mnie momenty na \"The New Kingdom\". Pierwszy z nich to świetny kawałek instrumentalnego grania. Nie ma tutaj miejsca na powtórzenia, przez sześć minut możemy smakować się nowymy dźwiękami. Zaczyna się świetnym riffem gitarowym, ostrym i przejrzystym. Później, mniej więcej do połowy utworu, zespół się rozkręca, by nagle zwolnić i zadumać się na chwilkę. Wtedy następuje spokojne, dość melodyjne solo. W końcówce muzycy się budzą i wracają do motywu z początku utworu, a następnie, ni stąd ni zowąd, przechodzą do finału w postaci \"Kochanej martwej narzeczonej\". Tytuł dość makabryczny, ale z drugiej strony świadczący o pewnej dozie poczucia humoru. Taki troszkę kojarzący się z \"Kryptą\", prawda? :-) Początek utworu (kiedy wchodzi wokal) przypomina mi nieodparcie IQ z płyty \"Dark matter\", lecz później mamy już naprawdę prawdziwą, oryginalną mieszankę metalu, progresji i czegoś melodyjnego, nazwijmy to umownie pop-rockiem. Niewątpliwie warte grzechu. :-)
To jest rzeczywiście dobra płyta. Znakomicie się jej słucha w samochodzie, co być może dla niektórych będzie dyskryminujące. Cóż, ja ostatnio nie mam kiedy słuchać muzyki i dlatego staram się wykorzystać każdą nadarzającą się okazję. Gdyby wszystkie utwory były na poziomie dwóch ostatnich, to mielibyśmy do czynienia z dziełem wybitnym. Na 8 utworów i prawie 45 minut muzyki dwa znakomite nagrania, to jednak za mało. Brakuje jeszcze tego błysku, tego dreszczyku przebiegającego po plecach, wyjątkowych, niezapomnianych melodii. Jednak to jest debiut, więc nie oczekujmy cudów. Jeśli na kolejnym krążku muzycy poprawią się kompozycyjnie, to naprawdę możemy spodziewać się wiele dobrego.
Venturia została nazwana \"przyszłością metalu\". Bardzo dumne słowa i bardzo wątpliwe, (obawiam się) chociażby ze względu na to, że zespół nie jest strictemetalowy. Cóż jednak może powiedzieć wytwórnia płytowa, która otworzyła przed zespołem swoje podwoje, prawda? :-) Tak czy inaczej, wydaje mi się, że przyszłość (nieważne w jakim gatunku muzycznym) na pewno jest otwarta i czeka na Venturię. Niekoniecznie musi to być zupełnie nowe królestwo, ale na pewno trzeba pochwalić muzyków za niezły warsztat, za poszukiwanie swojego własnego stylu, za przemierzanie dawno wydeptanych ścieżek, na swój własny sposób. To wielka i trudna do opanowania umiejętność.