Genesis nie istnieje! Taki komunikat przekazał światu onegdaj Phil Collins oświadczając, że ma dość nagrywania z zespołem, z którym święcił triumfy przez dziesięciolecia. Że bardziej interesuje go nagrywanie hitów do filmów Disneya, niż kariera rockowego showmana porywającego tłumy swoim śpiewem. … And Then There Were Two, chciałoby się powiedzieć, parafrazując tytuł jednej z wcześniejszych płyt Genesis. Ale tych „dwóch” też początkowo nie garnęło się do współpracy. Rutherford zaangażowany w swoich Mechaników produkował hity popowe, ogrywane niemiłosiernie przez stacje radiowe (Another Cup Of Coffee to był wówczas hymn większości biur i urzędów). A Banks? No właśnie. Pewnie ślęczał sobie gdzieś spokojnie na farmie, pochylony nad tymi swoimi syntezatorami i klecił kolejne fragmenty nowych nagrań. Ot, taki duzers w budowlanym kasku, nieustająco i systematycznie wznoszący te swoje gmaszysko.
No i ni z tego, ni z owego gruchnęła wieść w radiu, że oto jest – wreszcie – nowy album klawiszowca Genesis. Skryty pod wymowną nazwą Strictly Incognito Tony Banks zaprezentował nam w 1995 roku efekty swojej pracy.
Brzmieniowo i muzycznie sama płyta nie wnosi zbyt wiele nowego. Bardzo blisko jej do poprzednich solowych dokonań Banksa, a dziś to się specjalnie człowiek nie dziwi jej zawartości, będąc bogatszym o wiedzę jaką dało nam reaktywowane na chwilę z Rayem Wilsonem Genesis. Tak, tak, niesamowicie wiele wspólnego mają nagrania z An Island In The Darkness z utworami, które ostatecznie znalazły się na Calling All Stations. Podobna instrumentacja, zbliżone harmonie. I podobnie jak kompozycje z CAS, tak również i nagrania z An Island … warte są uwagi, mimo, że pozornie odstają od tego, do czego przyzwyczaił nas Genesis.
Takim przykładem może być choćby Walls Of Sound. Rzeczywiście ściana dźwięku. Intrygująca, melodyjna. Zbliżona częściowo do nagrań z We Can’t Dance, nie odstająca zbyt mocno od melodii, które zaserwowano nam na Calling All Stations. Fajnie się tego słucha. Cóż jeszcze? Choćby znakomita ballada – w końcu nie od dziś wiadomo, że Banks ma rękę do pisania romantycznych melodii – jaką jest Never Let Me Know pogłębia tylko zaufanie do płyty. A to miarową orkiestracją, brzmiącą jak orkiestra symfoniczna, a to melodyjną solem gitarowym (pewnie, że to nie Hackett, ale mimo to wyjątkowo piękną), przechodzącym w hałaśliwe i zarazem cudowne rozwinięcie solówki przez syntezatory Banksa. Wyróżniłbym poza tym również utwór A Piece Of You. Wiem, niektórzy się skrzywią, bo to ponownie ballada, tym razem bardzo collinsowa w swoim kształcie. Gdyby ją Phil zaśpiewał, czy to solo, czy jako wokalista Genesis, byłby znowu hit nad hity.
Oczywiście płyta to nie tylko dobre nagrania. To również kawałki niespecjalnie udane – takie fragmenty niestety przypominające genesisowski okres Abacab. Stąd niżej podpisanemu niekoniecznie się chce ich ponownie przesłuchiwać. Toteż otwarcie powiem, że takie nagrania jak Don’t Turn Your Back On Me, Only Seventeen, a zwłaszcza Charity Balls zdecydowanie pomijam. Pierwsze z tej wyżej wymienionej „trójki” razi nawiązywaniem, czy wręcz autocytatami z płyty A Curious Feeling (pierwsza solowa płyta Tony Banksa); drugie nagranie brzmi jak odrzut z sesji płyty Genesis macierzystej formacji. Takie byle – co. No a trzeciego nagrania z wymienionych nie chce mi się nawet opisywać. Jest słabe, baaaaaardzo słabe.
Na koniec zostawiłem sobie mój ulubiony kawałek Wyspy w Ciemnościach. Samą Wyspę – utwór tytułowy. Bo tak sobie myślę, że jeśli ktoś miałby sięgnąć po tę płytę, to właśnie dla tego nagrania. An Island In The Darkness to bowiem perła wyjątkowej urody. Zaczyna się, jak to drzewiej bywało (szczególnie na płytach Genesis, gdy grali jeszcze w składzie więcej niż 3 osobowym) od cudownego intra granego na fortepianie. Po czym wchodzą pozostałe instrumenty i głos wokalisty sygnalizuje właściwą część utworu. W tle pobrzmiewają barwne pasaże, pianino nadaje ton a my marzymy o tej wyspie w ciemnościach, gdzie przyjdzie nam w przyszłości złożyć głowę na wieki. To już klasyczne nagranie – ze zmianami tempa, pięknymi melodiami i emocjami, skrywanymi za poszczególnymi nutami. I wokalista wreszcie wznosi się na wyżyny, prezentując niesamowicie emocjonalny sposób śpiewania w finale. Czy można pomarzyć? Można! Zatem, gdyby jeszcze to Steve Hackett zagrał finałowe solo na gitarze po prostu usiedlibyśmy płacząc ze szczęścia. Jednak porzucając marzenia i wracając do rzeczywistości – bezwzględnie każdy fan dobrej muzyki powinien posłuchać tego utworu.
I … to już koniec. Kilkadziesiąt minut upłynęło i ani się obejrzałem, jak przeminęło z wiatrem kolejnych parę chwil życia. Coraz bliżej zatem do Wyspy w Ciemnościach. Czy się boję? Nie, a niby czego.
Polecam, dobra płyta, której warto posłuchać. Choćby dla tych niecałych 17 minut ostatniego nagrania.