ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu For Absent Friends ─ Square One w serwisie ArtRock.pl

For Absent Friends — Square One

 
wydawnictwo: Musea Records 2006
 
1.Hello World (5:03)
2.Stick Around (4:53)
3.Call It Chance (4:14)
4.Square One (4:36)
5.Wonder (8:37)
6.Berlin Wall (5:30)
7.Us (4:10)
8.Falling Asleep (2:23)
9.Billy (5:49)
 
Całkowity czas: 45:15
skład:
René Bacchus – bass/ Peter de Jong – keyboards/ Hans van Lint -vocals/Edwin Roes – guitars/Ed Wernke – drums
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,0
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,2

Łącznie 2, ocena: Arcydzieło.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
14.03.2007
(Gość)

For Absent Friends — Square One

Jest taka zabawa, o charakterze kabaretowym. Polega na odnalezieniu możliwie dowcipnego skojarzenia dwóch losowo wybranych wyrazów. Pozwolę sobie ów pomysł niecnie wykorzystać, tyle że skojarzenie będzie muzyczne i do tego zupełnie na poważnie. Zagadka brzmi: co łączy Blackfield i Mars Volta? Odpowiedź jest prosta! Otóż pomiędzy te dwie nazwy należy włożyć dwie kolejne: For Absent Friends oraz Coheed and Cambria. Powstały w ten sposób łańcuszek nie ma może cudownych właściwości amuletu, ale całkiem solidny punkt zaczepienia by się znalazł.

Pierwsze z zachodzących podobieństw należy brać na wiarę – czyli na subiektywne wrażenia i „gust” (wielkie słowo) niżej podpisanego. Otóż albumy firmowane wspomnianymi nazwami dość intensywnie powinny wyryć się w pamięci. Znaczy... za pierwszych 7 płyt F.A.F nie ręczę, bo Zespół widzę pierwszy raz na uszy, mimo iż istnieją blisko 20 lat... Pytanie kto się tak sprytnie chował – ja czy oni? :) Również C&C zostawmy sobie na inną okazję oraz jako furtkę do usprawiedliwień w tej muzycznej zabawie. Jako że argument mi zaczyna kuleć, to wytoczę najcięższe działa: Blackfield i MV. Wiadomo – po ich przesłuchaniu świat już nigdy nie wyglądał tak samo. Spróbujmy więc połączyć te dwa jakże odmienne brzmienia. Z pierwszego weźmy stylistykę oraz ciężar grania, a z drugiego wokal, a dokładniej: barwę głosu i manierę śpiewania. Rzecz jasna, nie jest ona nuta w nutę identyczna, ale pewne skojarzenia są tak oczywiste, że jedynie głusi pozostają obojętni (na drugiej linii właśnie zamawiam wizytę u logopedy, tak na wszelki wypadek).

 Dość wygłupów, czas na konkrety. 9 nagrań, 45 minut – prawie jak Blackfield :). Ale początek bardziej przypomina ostatniego ResonatoLevina – Break It Down oraz Places To Go („Hello Mars – it’s good to be back; Hello Grandma’ – it’s good to see you again!”). Tak więc - Hello World – witaj świecie nasz! 5 minut to kawał czasu – można zrobić dobre wejście, z lekka dryfujące w stronę klimatu wielkiego miasta. Co ja mówię – wielkiego świata! Chropowato i z głębią. Jednym słowem – czuć przekaz. Na „dwójce” wcale nie jest gorzej – w powietrzu unosi się zapach wysokiej próby miksu alternatywy i rocka, ze wszędobylskim refrenem „Since you’ve been gone” (że wymienię Rainbow, Head East, Outfield, a ostatnio też GPS). Pierwsze przesłuchanie nasuwa pytanie stricte jakościowe – jak długo tak mogą? Niedługo.

Utwór trzeci – Call It Chance – zasługuje na osobny akapit. Do tej pory nie było przesadnie ostro czy dynamicznie, ale ten łagodny powiew pasuje tu znakomicie. Pozornie balladka jak setki innych, wliczając te, za które niektórym wcale niezłym kapelom przypisuje się łatki „komercha”. W pamięci przekatalogowały się dziesiątki tytułów, które zagrane na to samo kopyto słusznie spoczywają w grobowcu zapomnienia. Żeby sobie znaleźć odpowiednik, podniosłem poprzeczkę i przeszukałem oba Blackfieldy – bez skutku. Pchnęło mnie do transatlanticowego Bridge Across Forever – z tym że tu, po wstępie na głos i klawisze, pojawia się reszta instrumentarium – ze znakomitą gitarową solówką, dodajmy. ...And here we are... Ja się zakochałem – wybaczcie...

Wiedziałem, że takiego poziomu długo utrzymać się nie uda. Ale żeby tytułowy utwór miał obniżyć loty??? O, niedoczekanie! Leniwa przygrywka zwiastuje powrót do klimatów album otwierających. Do znanych już rockowych dźwięków zaczyna dochodzić odrobina progresu... Z dobrym skutkiem! Na dodatek następne nagranie trwa minuty pół i osiem, i choć utrzymane jest w leciutkiej tonacji, to nie przestaje czarować – zwłaszcza milutkim fortepianowym pasażem, łączącym w jedno „Square One” i „Wonder” oraz stanowiącym udany znak rozpoznawczy tej mini-suity.
 
Po niemal półgodzinie od rozpoczęcia nadchodzi długo wyczekiwany moment – otwarcie kolejnego utworu jest wreszcie sztampowe, wręcz nudnawe. Na dodatek po takiej porcji łagodnego kołysania moje perceptory domagają się żywszych dźwięków, jakiejś pobudki, jednym słowem – kopa! A tu nic – budują ten nowy berliński mur ślamazarnie, i pewnie im tak zejdzie do końca. Szyderczy uśmiech zanika powoli, wraz z miarowym zwiększaniem tempa nagrania. Aż pod koniec chłopaki przyspieszają, że ledwie ręka nadąża z podawaniem zaprawy – w szczególności do gitary.

Ale coś jest na rzeczy. Brzmienie pozostaje niezłe, ale złośliwi mogą zacząć odnosić wrażenie, że Muzykom jednak nie starczyło konceptu na cały album równiutko, do samiuteńkiego końca. „Us” to klasyczny przykład neopieroga, a następujące po nim „Falling Asleep” – choć króciutkie – ma znakomite predyspozycje by zagnać w objęcia Morfeusza (tak się czepiam, bo po prawdzie to urocza miniaturka).
 
A na koniec Billy – uwieńczenie znakomitego albumu, które pobrzmiewa nieco jak wyrwane z innej sesji nagraniowej, może nawet innego zespołu (np. finał w stylu The Waterboys). To sprawka drobnych tricków ze składem – jeden jedyny raz zdecydowano skorzystać z usług saksofonu (Ron Ottenhoff), a dodatkowego wokalu udziela Christian Decamps. Trick jest tak dobry, jak długo spełnia swoje zadanie – w tym wypadku potrzebę ponownego przesłuchania płyty. U mnie krążek kręci się już trzeci tydzień (oczywiście z przerwami). Czy dystansuje Blackfield? Niekoniecznie, ale też i nie odstaje. Choć „osiem” jest troszkę na wyrost, to na „siedem” materiał jest zwyczajnie za dobry!


 

PS. Ciąg dalszy zabawy w skojarzenia wkrótce nastąpi. W końcu Coheed and Cambria nie powinni dłużej czekać...!
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.