ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Gov’t Mule ─ High & Mighty w serwisie ArtRock.pl

Gov’t Mule — High & Mighty

 
wydawnictwo: ATO Records 2006
 
01. Mr. High & Mighty [5.33]/02. Brand New Angel [6.53]/03. So Weak, So Strong [5.08]/04. Streamline Woman [4.06]/05. Child Of The Earth [5.45]/06. Like Flies [4.37]/07. Unring The Bell [8.05]/08. Nothing Again [6.55]/09. Million Miles From Yesterday [3.43]/10. Brighter Days [6.33]/11. Endless Parade [8.58]/12. BONUS TRACK: 3 String George [5.39]
 
Całkowity czas: 71:55
skład:
Warren Haynes – vocals & guitar / Matt Abst – drums / Andy Hess – bass / Danny Louis – keyboards
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,4
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,17
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,20
Arcydzieło.
,12

Łącznie 54, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
21.12.2006
(Gość)

Gov’t Mule — High & Mighty

Od wydania poprzedniego albumu minęło 2 lata. Ani to krótko, ani to wiele, ale właśnie przez ten czas nadrobiłem całą dekadę istnienia Gov’t Mule, czyli od wydania pierwszej oficjalnej płyty w 1995 r. Dokładnie zeszłej jesieni dopadłem wszystkie 6 albumów studyjnych oraz jeden koncertowy. Bo na jesień Gov’t Mule nadaje się właśnie najlepiej! Bardzo amerykański, ciekawie zaaranżowany blues-rock, z łatwo rozpoznawalnym, mocnym wokalem lidera Warrena Haynesa, i takimiż riffami gitarowymi. Wyraźnie słychać chęć do zabawy w granie, fantazję oraz pasję w znęcaniu się nad użytkowanymi instrumentami ;) Czy stałem się zagorzałym fanem? Bez przesady. Ale sympatia jest wyraźna, a niektóre utwory nie chcą wyleźć z głowy tygodniami. W sumie nic dziwnego – jak się uparcie słuchało tych 6 albumów przez 3 miesiące, to jakieś piętno musiały odcisnąć! :)
 
Wobec powyższego, oczekiwania co do nowego wydawnictwa były spore. I... za bardzo się nie zawiodłem! Chociaż troszkę niewątpliwie, bo sympatyczne zwierzątko z okładki zdaje się gruszek w popiele nie zasypiać i na członków zespołu wpływ jakiś ma. Otóż album jest nieco schematyczny i odrobinę bezzębny, zwłaszcza tam gdzie przydałoby się nadać trochę tempa, czego najlepszym przykładem jest nagranie otwierające, a zarazem tytułowe. Niby brzmi dobrze, niby dynamicznie, wszystkie akcenty charakterystyczne dla zespołu posiada, ale ostatecznie pozostawia niedosyt. Podobnie, choć im dalej tym lepiej, jest przez pierwsze trzy i przez drugie trzy utwory. Bo właśnie mam wrażenie ze układ tutaj mamy „trójkowy”, wedle konstrukcji: „dynamiczny – romantyczny – eksperymentalny”, choć niekoniecznie w tej kolejności. Niemniej czwarty w kolejności „Streamline Woman” mógłby ten album otwierać (może nawet powinien?) i pewnie nikt by się nie zorientował... Jednak – żeby nie było wątpliwości! – poziom jest solidny, dźwięki naprawdę przyjemne, tylko... fajnie jest mieć jeszcze coś do roboty, bo „zasłuchać się” nie jest łatwo :)
 
Ale oczywiście do pewnego momentu! Oto bowiem ze wspomnianych (uporczywie uprzednio poszukiwanych) zajęć codziennych odrywają nas... rytmy reggae! Może w tej rubryce wygląda to nie za wesoło, ale za to jak brzmi!! „Unring the bell” to prawdziwy przełom na tym albumie, nieprawdopodobnie zgrabne połączenie trzech muzycznych gatunków, dające w efekcie zaskakujące w brzmieniu przeszło 4 minuty. Ale zaraz – co w takim razie dzieje się przez kolejne cztery, skoro w indeksie podane [8.05]?? Otóż przez następne 4 minuty... nie można dokończyć płyty! :) Są tak smakowite, że naprawdę trudno przejść dalej, choć – uprzedzę fakty – naprawdę warto. Tylko jak się o tym przekonać? – zwłaszcza mając świeżo w pamięci lekki wcześniejszy niedosyt... Dodam tylko, że żadnej sodomy i gomory tam nie doznacie, ani nawet walenia młotami – co najwyżej troszkę w bębenek, w rytmie kołysanki dla niepokornych, przy akompaniamencie nauki na klawiszowych organkach. Ale w końcu nie każdy lubi letnie rytmy i prędzej czy później przejdzie dalej, gdzie już jest naprawdę dobrze. Utwory nabrały charakterku i sznytu, choć to pewnie subiektywne wrażenie wywołane reggae :)
 
Teoretycznie cale wydawnictwo wieńczy baaardzo miła ballada „Endless Parade”, do której znakomicie pasuje utarte już powiedzenie, że spokojnie mogłaby zostać przebojem, „ale...” W tym przypadku: ale na wszelki wypadek trwa 9 minut, więc nie zostanie. A na sam już koniec instrumentalny bonus, chyba na potwierdzenie teorii o „trójkowych schematach” – 11 na 3 dzieli się słabo, więc jakoś trzeba było temu zaradzić!
 
Podsumowując – przeszło 70 minut (nie wliczając powtórek „Unring the bell” i „Endless parade”!) przemija naprawdę szybko i co najważniejsze – przyjemnie! Ale jednak nie na tyle, żeby móc na dobre się „zasłuchać” czy choćby napawać mistrzostwem obszerniejszych fragmentów – niczego nie ujmując wspomnianym wcześniej ciekawym aranżacjom i elementom dla Gov’t Mule charakterystycznych, bo te są mocną stroną zwyczajowo. I być może właśnie dlatego, że poprzeczka już na starcie zawieszona jest dość wysoko, to na najlepszy album w karierze przyjdzie jeszcze chwilę poczekać...


 

PS. W tym miejscu chciałem się jeszcze możliwe zwięźle odnieść do pewnego dodatku, który otrzymałem wraz z płytą „High & Mighty”. Jest to niespełna godzinny zestaw utworów koncertowych z różnego okresu, poczynając od 1996 a na 2004 r. kończąc. Z natury do wydawnictw koncertowych podchodzę jak do jeża, ale to właśnie tu znalazłem to, czego na „studyjnym” miejscami brakuje – niczym nie powstrzymywaną swobodę tworzenia dźwięków, instrumentalne wyścigi i popisy na całego. Dość powiedzieć, że na otwierające to wydawnictwo „John the Revelator” oraz „Mule” (razem coś ze 23 minutki) po prostu brakuje skali. A wszystko to ciągle w ramach szeroko pojętego blues-rocka, bo choć gitara ostra i zadziorna, riffy wyraziste, a i perkusja czyni swoją powinność, to znacznie bliżej tu do klimatów jazzowych niż metalowych. Zapewne to znak, iż Gov’t Mule to zespól przede wszystkim koncertowy – tym bardziej żałuję, że nie dane mi go było jeszcze obejrzeć w akcji. Do tego stopnia, że gdy następnym razem ujrzę plakaty informujące o ich występie w okolicy, to w te pędy dosiądę wierzchowca i pogalopuję na koncert. Wierzchowca Muła, oczywiście!
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.