ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu FM ─ Black Noise w serwisie ArtRock.pl

FM — Black Noise

 
wydawnictwo: One Way Records 1977
 
1. Phasors On Stun
2. One O Clock Tomorrow
3. Hours
4. Journey
5. Dialing For Dharma
6. Slaughter In Robot Village
7. Aldebaran
8. Black Noise
 
Całkowity czas: 40:29
skład:
Cameron Hawkins - synth., bg., p., voc. / Martin Deller - dr., perc., synth. / Nash The Slash - el. viol., mand., glockenspiel, vox., effects
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,1
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,4
Arcydzieło.
,2

Łącznie 11, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
26.11.2006
(Recenzent)

FM — Black Noise

Pamiętam, że gdy pare lat temu upolowałem tę płytę na Allegro, osoba sprzedająca napisała mi, że pozbywa się jej, bo "brzmi zbyt elektronicznie i plastikowo". Ha, pomyślałem, pewnie będzie wtopa. Bo "Black Noise" kupiłem w ciemno, po kilku latach szperania za okazją. I zakochałem się w tym albumie od pierwszych dźwięków.

FM to zespół kanadyjski. Z przerwami (z przeeeerwaaaaaamiiiii ;) ) istnieje do dziś, w prawie oryginalnym składzie. Kanadyjczycy kojarzą sie przeciętnemu fanowi rocka z Rush, czasami z Neilem Youngiem. I z alanis Morisette. A przecież parę ciekawych grup tam się w latach 70 ulągło. Wśród nich FM - "Black Noise" to był ich debiut. Wspaniały debiut.

To bardzo nietypowe trio - ogromny nacisk połozono tu na brzmienie, oparte na syntezatorach i skrzypcach, spiete w całość mocną perkusją. Do tego teksty zdradzające juz po tytułach fascynację fantastyką. I melodie, melodie, melodie...

Już otwierający album "Phasors On Stun" (fazery na "ogłuszanie" - fajny tytuł, jak ze Star Treka :) ) ma taką melodie wiodacą, że wpada w pamięć i za żadne skarby nie chce wyjść. W zasadzie to taka uprogresywniona piosenka, ale przeurocza, z takim podszytym tesknotą śpiewem Hawkinsa. A już następny numer brzmi na początku jak zelektronizowani Beatlesi (ze szczególnym uwzględnieniem McCartneya). Za to w "Hours" rządzą niepodzielnie skrzypce Nasha The Slasha. Na zmianę z syntezatorowymi przeplatankami. Naprawdę pyszny, pędzący jak Sokół Millenium przez Kosmos, utwór. Wzbogacony o krótkie, ale treściwe solo perkusji. Szkoda, że jest taki krótki. A po nim "Journey" - w zasadzie bardzo rockowy. Masywny brzmieniowo, z "żywym" basem, jednak podlany na tyle mocno elektroniką, że pasuje do całości. "Dialing For Dharma" to kolejna mocno elektroniczna rzecz z fajnymi skrzypcowymi pasażami na tle wyrazistego rytmu generowanego przez sekwencery. I trzy ostatnie numery, które są moimi ulubionymi na tym albumie. "Rzeź w Wiosce Robotów" zaczyna się od szumów, jakby statków kosmicznych i strzałów lasera, do tego stuk, jakby kroczył Mechagodzilla. A potem zaczyna się jazda skrzypcowa, mniej tu syntezatorów, robią subtelne tło - rządzi Nash. Choć oczywiście wyrazista, dłuższa solówka moogów też sie pojawia. Za "Aldebaran" dam się pokroić - przepiękny numer z tym smutnym (czy może raczej nostalgicznym?) śpiewem Camerona Hawkinsa. Tekst kojarzy mi się z serialem "Battlestar Galactica". Flota kosmiczna zmierzająca ku nieznanemu przeznaczeniu. Gdzieś ku gwiazdom. Ku tytułowemu Aldebaranowi. Podróżnicy patrzą z pewnym lękiem, niepewni, co ich tam daleko czeka. Czy w ogóle dotrą do miejsca przeznaczenia? To mógł być duży przebój, gdyby komuś w 1977 roku zechciało się "Aldebaran" wylansować. Ale się nie zechciało i został taka ukrytą perełką na albumie. A na deser mamy prawie 10 minut utworu tytułowego. Zaczynającego się od plemiennych rytmów i syntetycznych szumów, stuków i czego tam jeszcze. Po prawie półtorej minucie całość zmienia się w ostrzejszą, riffową, rockową...no, powiedzy - piosenkę. W której wciąż obecny jest ten niesamowity nastrój wnętrza statku kosmicznego. W której śpiew Hawkinsa dobiega nas jakby z wnętrza hełmu astronauty. Która to piosenka trwa zaledwie 9 minut i 50 sekund. W której Nash gra takie solo, że generowane przez jego skrzypce dźwięki stawiają wszystkie włoski na ciele na baczność. I która, gdy się kończy, pozostawia niedosyt i niedowierzanie, że blisko 10 minut minęło tak niespodziewanie szybko.

W ogóle cała płyta pozostawia niedosyt. Przynajmniej u mnie. Chciałbym tych dźwięków mieć więcej, niż tylko czterdzieści minut. Ale jest tyle, ile jest i trzeba z tym żyć. A w sumie może i lepiej? Lubię tę płytę sobie zapętlać, leci tak kilka razy pod rząd. Nie, nie czuję sie nią znudzony, wręcz przeciwnie. Z każdym przesłuchaniem chcę jej więcej i więcej. Niesamowite, prawda? Bo w sumie nie jest to jakaś płyta dziejowa. Album powalający na kolana nowatorstwem i odkrywaniem nowych ścieżek. Nie - tej płyty po prostu świetnie sie słucha, ta płyta wpada głęboko w pamięć. I brzmi świeżo, broni się brzmieniowo. Mimo że, a może właśnie dlatego że użyto na niej syntezatorów analogowych. Instrumentów mających duszę. I tę duszę - kosmiczną - na tej płycie czuć. W każdym dźwięku, w każdej nucie. Zapomniana perełka progresywnego rocka, która czeka na odkrycie.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.