Jakiś czas temu stworzyłem swego rodzaju ranking tych wykonawców, na koncert których byłbym zdolny wydać każde pieniądze. Innymi słowy - taka lista tych najważniejszych koncertowych marzeń. Wśród nich był także nieśmiertelny i mistyczny duet Dead Can Dance...
Wieść o ich warszawskim koncercie w październiku była wielce ekscytująca, szkoda tylko, że bilety rozeszły się szybciej niż świeże bułeczki. Wtedy czułem, że tracę swoją jedyną życiową szansę na doznanie tego misterium na żywo. Świat walił się w posadach, rozpacz zaglądała do oczu, smutek, żal i beznadziejna rezygnacja. Chwała im, że postanowili wrócić do Polski te trzy kwartały później. Tym razem nie odpuściłem i jak najszybciej zaopatrzyłem się w bilety. Nie było to wypasione miejsce w pierwszym rzędzie, ale i tak nie mogę narzekać – wszystko dobrze widziałem, a słyszałem wręcz idealnie.
Hala Stulecia jest w ogóle kapitalnym miejscem. Bardzo dobra akustyka, a przede wszystkim sąsiedztwo przepięknego parku, stworzonego chyba po to, by w nim czekać w upalne dni na ważne, życiowe koncerty – to najważniejsze walory owego obiektu. Odpoczywałem w tym właśnie wyśnionym raju, odliczając ostatnie minuty do koncertu, zerkając co rusz na koników, próbujących opchnąć swoje bilety i ludzi, poszukujących rozpaczliwie swojej szansy dostania się do środka. Ciekawe, czy komuś się udało w ostatniej chwili zrealizować swoje życiowe marzenie.
Nadszedł wreszcie ten moment. Wchodzę wraz z setkami innych ludzi do Hali Stulecia. Każdy niecierpliwie wyczekuje początku, każdy zatrzymuje się przy stoisku z przepięknymi koszulkami, no ale stówa jednak odstrasza. Siadam na krześle, czekam. Po półgodzinnym występie Davida Kuckhermanna, człowieka grającego na blaszanych miskach, drugie pół przerwy, i na scenie pojawia się zespół. Dwoje klawiszowców, basista, dwóch perkusistów i oni. Lisa i Brendan. Dwa najpiękniejsze głosy muzyki. Anioł i dzwon. Ona ubrana w zjawiskową, średniowieczną suknię, on – w ciemną, podejrzanie skrzącą się koszulę. Zaczynają, tak jak na ostatniej płycie, od Children Of The Sun. Mocne uderzenia powoli przenikają moje ciało i duszę, ale jednak nie ma wielkiej różnicy w stosunku do tego, co znamy już z albumu. Podobnie było z następnym w kolejce Agape, a także innymi utworami z Anastasis, które oczywiście czarowały, lecz z drugiej strony nie wniosły zbyt wiele ponad stan euforii i ekscytacji, czyli Kiko, Opium czy All In Good Time, zagrane na sam koniec podstawowego setu.
Prawdziwa moc zaczyna się od trzeciego utworu. Charakterystyczna orientalna melodia, Rakim z kapitalnej koncertówki Toward The Within z 1994 roku. To pierwszy przepiękny wystrzał tamtego wieczoru. Kilkanaście minut później absolutnie cudowna Amnesia – pomimo, że to utwór całkiem świeży, to już należy do grona tych największych w całym dorobku Dead Can Dance. Przepiękny tekst, mistrzowsko zbudowane napięcie, kulminacja dźwięków na końcu utworu. Już wtedy przekroczyłem magiczną bramę do baśniowej krainy, przepełnionej aniołami. A najlepsze miało dopiero nadejść…
Niespodziewanie pojawia się reprezentant Aion, jednej z najlepszych płyt duetu, Black Sun, utwór tyleż agresywny co tajemniczy. Zaraz po nim podróż w głąb Czarnego Lądu, czyli emanująca gorącym afrykańskim rytmem Nierika, okraszona plemiennymi wokalizami liderów. Utwór ten okazuje się wprost niemożliwym do okiełznania koncertowym żywiołem. Chwilę później spacer ku ciemnej, średniowiecznej katedrze, słuchamy wzruszającego dwuosobowego chóru w The Host Of Seraphim z albumu The Serpent’s Egg. Niedługo potem Brendan Perry, którego konferansjerka w trakcie koncertu ograniczała się głównie do zdawkowych „dziękuję” w pewnym momencie oznajmia: „nie znam za dobrze polskiego, ale znam trochę grekę” i zespół wykonuje grecką piosenkę z początków XX wieku, pod tytułem Ime Prezakias, co można przetłumaczyć na „Jestem ćpunem”. Faktycznie, utwór potrafi wprowadzić w stan narkotycznego upojenia swoim antycznym, południowym klimatem. Zaraz po nim niewątpliwie najmocniejszy punkt koncertu, moment, w którym przeżywam swoiste katharsis, czyli nieśmiertelna Cantara z równie niezapomnianego i kultowego albumu Within The Realm Of A Dying Sun. Pominięta w setliście jesiennej trasy koncertowej, tym razem powróciła do łask. Już od pierwszych taktów czuję wewnątrz siebie nieopisane duchowe uniesienie spowodowane taką niespodzianką. Leśno-gotycki klimat, mantrowe rytmy, przepięknie anielski głos Lisy Gerrard… Magia mnie wypełnia, płynie kilka niewinnych łez, siedzę z zamkniętymi oczami i pragnę, by ten koncert nigdy się nie skończył. Żeby grali tak do końca świata. Impresja ulatuje wraz z zejściem muzyków ze sceny, ale zaczarowany świat powraca przy akompaniamencie kolejnego wielkiego przeboju, The Ubiquitous Mr Lovegrove z Into The Labyrinth, pierwszego utworu zagranego na bis. Nie rozumiem jak można tak wiele ścieżek grać w tym samym czasie za pomocą tak niewielkiego instrumentarium, ale to nie przeszkadza rozkoszować się znaną na pamięć melodią i tekstem. Zaraz po nim Lisa śpiewa samotnie Dreams Made Flesh z repertuaru This Mortal Coil, a Brendan po raz kolejny powala na kolana, tym razem wzruszającym Song To The Siren Tima Buckleya. Na absolutny finał jeszcze Return Of The She-King z ostatniego albumu. Optymistyczny, podniosły hymn – w sam raz na zakończenie niesamowitego koncertu. I już. Godzina i czterdzieści pięć minut. Dokładnie tyle ile było zaplanowane. Ani minuty dłużej.
Wychodzę z Hali Stulecia. Wciąż krążę po orbitach nieistniejącego kosmosu, wypełniony anielskimi, niczym nie skażonymi głosami. Otumaniony patrzę na ludzi, którzy próbują nawiązać ze mną kontakt. Nie uda im się. Piękno mnie zabiło.
Dziękuję.