ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 15.11 - Gniezno
- 16.11 - Kłodawa Gorzowska
- 17.11 - Zielona Góra
- 22.11 - Żnin
- 23.11 - Koszalin
- 24.11 - Gdynia
- 29.11 - Olsztyn
- 15.11 - Szczecin
- 16.11 - Grudziądz
- 17.11 - Łódź
- 20.11 - Wrocław
- 21.11 - Siemianowice Śląskie
- 22.11 - Olsztyn
- 23.11 - Gdańsk
- 24.11 - Białystok
- 27.11 - Rzeszów
- 28.11 - Lublin
- 29.11 - Kraków
- 16.11 - Piekary Śląskie
- 16.11 - Bydgoszcz
- 17.11 - Kraków
- 19.11 - Kraków
- 20.11 - Warszawa
- 21.11 - Warszawa
- 22.11 - Bydgoszcz
- 23.11 - Poznań
- 24.11 - Katowice
- 21.11 - Katowice
- 22.11 - Poznań
- 23.11 - Łódź
- 24.11 - Piekary Śląskie
- 23.11 - Warszawa
- 24.11 - Wrocław
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Poznań
- 24.11 - Warszawa
- 24.11 - Kraków
- 25.11 - Poznań
- 26.11 - Kraków
- 26.11 - Warszawa
 

felietony

30.03.2013

Ten jeden najważniejszy utwór: subiektywny wybór naszej redakcji

Ten jeden najważniejszy utwór: subiektywny wybór naszej redakcji
Idzie wiosna, a ponieważ na razie widać ją chyba tylko w kalendarzu, a wysokie temperatury i brak śniegu odnotowuje się na innej półkuli, to chcąc uprzyjemnić sobie obecny czas zaczęliśmy się zastanawiać w Redakcji nad najważniejszymi dla nas utworami. Bez wątpienia każdy z nas ma swoich ulubionych artystów, ukochane płyty czy utwory. Ale jaki jest ten jeden jedyny utwór?

Jak się okazało w trakcie wybierania, nie jest to wcale takie łatwe zadnie. Ostatecznie udało się i niemal każdy z redaktorów – z mniejszym lub większym trudem – wybrał najważniejszy dla siebie utwór. Przedstawiamy je poniżej i jesteśmy ciekawi, jakie utwory są najważniejsze dla naszych Czytelników.



Mariusz Danielak

Marillion – The Great Escape
Trzyczęściowy „The Great Escape” to najpiękniejszy fragment absolutnie znakomitego Marillionowego Brave. Niecałe siedem minut majestatycznie zaaranżowanego artrocka z przejmującymi melodiami, dramatycznym i emocjonalnym śpiewem Hogartha w „The Last of You” oraz, być może, z najpiękniejszym gitarowym solo, jakie kiedykolwiek wyszło spod palców Rothery’ego, w Falling From The Moon. Moment zderzenia z taflą wody bohaterki skaczącej z Severn Bridge, idealnie zsynchronizowany z początkiem tego gitarowego popisu, jest chwilą niezwykłą w filmowej wersji Brave.







Kamil Dróżdż

Pink Floyd – Wish You Were Here
Wish You Were Here to do dnia dzisiejszego jeden z moich ulubionych albumów Floydów i jeden z ulubionych albumów w ogóle. Może dlatego, że prawdopodobnie była to jedna z pierwszych płyt, które mogłem usłyszeć w życiu. Na tym krążku zawsze najbardziej urzekał mnie utwór tytułowy, bez zbędnej wzniosłości, przepychu, prosto i po ludzku o rzeczach dla mnie istotnych. W końcu jesteśmy tylko duszami, które błądzą gdzieś bez celu, w poszukiwaniu odpowiedzi i sposobów na ucieczkę przed własnymi demonami.







Wojciech Kapała

The Moody Blues – Nights in White Satin
Dlaczego jest to moja ulubiona piosenka – nie wiem. To tak jak nie wiem, dlaczego moim ulubionym kolorem jest czerwony i dlaczego uwielbiam piłkę nożną. Bo tak jest i już. Pierwszy raz usłyszałem ją trzydzieści lat temu. Puścił ją w jakiejś swojej audycji Marek Niedźwiecki mówiąc, że jest to jego ulubiona piosenka. Kilka minut później wiedziałem dlaczego. Chociaż tak po prawdzie nie jest to moja jedyna ulubiona piosenka, właściwie takich jest pięć. Ale koledzy kazali wybrać tylko jedną. No to wyszło, że najbardziej ulubiona z ulubionych to właśnie ta.







Łukasz Modrzejewski

Joni Mitchell – Come in from the Cold
Piękna historia, poruszający głos i delikatność przeplatana z emocjami. W siedmiu minutach zawarte jest wszystko, co kocham w muzyce. Come in from the Cold towarzyszyło mi od lat we wszystkich najważniejszych wydarzeniach. Przy nim się wszystko zaczęło i pewnie też kiedyś skończy...







Kris

Jeden utwór. To takie oczywiste, że jakiś musi być ten JEDEN. Gdy tylko patrzę na półkę z najważniejszymi zespołami muzyki artrockowej, wymieniłbym choć z dziesięć, których nie sposób nie wyróżnić. Nie nazwać tym najważniejszym i najwspanialszym. A to przecież tylko jedna szufladka. A gdzie rock, ten łagodny i ten bardziej hard, gdzie miejsce na country, tudzież bluesa, lubo połączenie wszystkich tych wymienionych kierunków w jedną wielką, przepiękną improwizację. Zespoły, które są z nami od lat, wokaliści znaczący i mistrzowie gitary, których z zamkniętymi oczami poznamy na krańcu świata. Rzeczy zupełnie nowe, a już ważne i te stare, nazywane klasyką.

A, no i klasyka. Jeden kompozytor zupełnie poza konkurencją. Mistrz wszelkiego nastroju, człowiek, bez którego nie wyobrażam sobie mojej muzycznej zapalczywości. Tylko jeden? Nosz, skąd... jest ich wielu, każda z postaci ma przynajmniej jeden taki utwór, przy którym klękam niczym wyznawca.

No to jak będzie? Coś trzeba wybrać. Może zatem coś zupełnie nieznanego. Coś, co kojarzy mi się z niezwykłymi chwilami życia, zamierzchłym latem 1986 roku, zachodem słońca, pierwszym pocałunkiem, swoistą nieśmiertelnością i światem u stóp. Niech będzie. Należy się mu.

Panie i Panowie, grupa Solstice w utworze Cheyenne z płyty Silent Dance.

A w linku - z koncertu z 2007 roku :D

Ech... zobaczyć ich na żywo...




 



Krzysztof Niweliński

Steve Hillage – Solar Musick Suite
Najbliższego sercu utworu nie zdradzę, podzielę się jednak refleksją i odczuciami na temat jednej z ulubionych moich kompozycji, takiej, która mieści w sobie kilka porywających mnie minut muzyki (9:29-13:11): „Solar Musick Suite” to otwierająca album Fish Rising przestrzenna, czteroczęściowa suita-majstersztyk. Jest to, jak wyjaśnił Steve Hillage w trakcie pewnego koncertu, danego w Niemczech w marcu ’77, the song about the magic of the Sun, „pieśń o magii Słońca”. Momentami przywołująca skojarzenia z The Beatles i  Hawkwind, to znowuż z Mahavishnu Orchestra, wczesnym Pink Floyd lub Close to the Edge Yes, kiedy indziej zaś z Arzachelem, Khan czy Gongiem, jest „Solar Musick Suite” pełną przełomów kompozycją-rzeką, raz mniej, a raz bardziej bystro toczącą swe nurty. Zrazu (Sun Song) stosunkowo leniwie płynie śród jaśniejących promieniami słońca dźwięków złotostrunnej gitary, świetlistych i wielce czarownych, kreujących odrealnioną, błogą i niewinną aurę syntezatorowych brzmień, w nagłym porywie radosnych uczuć łączących się z odjazdową partią saksofonu, jednakże, gwoli uczciwości trzeba przyznać, nie tak szaloną jak jedna z tych, które zdarzało się Malherbe’owi wykonać w pozytywnie zbzikowanym Gongu. Po wytłumieniu uczuć utwór miękko przepływa do swej drugiej, mocno psychodelicznej, tęczowo-eterycznej części (Canterbury Sunrise), równie czarodziejskiej jak poprzednia, z wplecioną w nią fantastyczną, podobną niebiańskiej pieśni anioła żeńską wokalizą, wijącą się niczym unoszona wrześniowym wiatrem nitka babiego lata, cudnie splatającą się w miłosnym uścisku z grą instrumentów, w tym gitarą Hillage’a, który dobywa ze swojego wiosła solówkę pierwszej wody. Najlepsze dopiero jednak wciąż przed słuchaczem, bowiem to, co dzieje się w nieziemskiej trzeciej odsłonie pieśni (Hiram Afterglid Meets the Dervish), aż trudno oddać językiem ludzkim. Niespodziewanie, aczkolwiek płynnie dochodzi bowiem do zmiany palety barw, z jasnych na ciemne, nieboskłon zasnuwa się burzową nutą, następuje zaćmienie Słońca czy ma miejsce jakowaś poważniejsza na nim eksplozja, dość będzie stwierdzić, iż w tym fragmencie odbywa się erupcja tak feerycznych dźwięków, takie jest ich nagromadzenie i wirtuozerskie rozkiełznanie, że człowiekowi bynajmniej nie zdaje się, że oto drzemiąca w słyszanej, misternie i z rzadkim przepychem fakturowanej, kosmicznej muzyce, niemożebna do ujęcia potęga dosłownie wyrywa jego duszę z materialnej powłoki, dając jej ulecieć tam, dokąd ani rozum, ani myśl nie sięga. No bo cóż się tu nie dzieje! Aaach, te przebogate i przepyszne, moogowe, klawiszowe, syntezatorowe inkrustacje i solówki, które, jakby jeszcze tego piękna i żaru nie było dosyć, przemieniają się w boskie i nieprawdopodobnie wyrafinowane solo gitarowe, mieniące się mocą najrozmaitszych kolorów, niczym w południowym słońcu łuska wypluskującej ponad modre zwierciadło ryby. Obdarzony i(s)krą geniuszu Hillage, który w tej wręcz epifanicznej chwili jawi się jako oddzielone od pospolitych śmiertelników, bytujące w sferze sacrum bożyszcze solarne czy pogrążony w ekstatycznym transie, roztańczony, elektryczny derwisz, zaprawdę krzesze tu płomień niesłychanie oczyszczającej i zapładniającej ducha i wyobraźnię muzyki. W zasadzie nie powinno to dziwić, skoro utkanym przez się arcymistrzowskim solo pragnął uczcić życiodajne Sol, Słońce. Suitę wieńczy powracająca do początku, rozkosznie rozpływająca się Sun Song (Reprise), a tym samym cała ta niemalże siedemnastominutowa opowieść zatacza koło, jak pozornie krążące po ekliptyce, obserwowane z Ziemi Słońce.







Tomasz Ostafiński

Crime & the City Solution – Six Bells Chime
„Six Bells Chime”, czyli Niagara melancholii spłukująca dobry nastrój jednym szarpnięciem gitarowej struny. Gaszenie świateł. Blackout blackoutów. Mroczniej bywało tylko czasem w kuźni pana Ivo. Dalej, duch wspomnień wybija melodię przeszłości. Samotny taniec na linie. Nogi podrygujące w takt skrajnie molowego rocka. Teraźniejszość łuszczy się i rozpada, rozpuszczając się w musującej materii reminiscencji. Grając na nucie przygnębienia, jak złośliwiec na nosie, Simon Bonney bawi się odbiorcą, to ciskając nim o ścianę, to reanimując go, koniec końców pozostawiając go w stanie błogiego zawieszenia.







Roman Walczak

Genesis – The Cinema Show
Zwiewne, urocze, niesamowicie piękne. Bardzo intensywne, ale z niesamowitą przestrzenią. Rozimprowizowane, ale eleganckie. Melancholijne, ale beztroskie. Coś w tym utworze daje mi niepowtarzalne uczucie powracania jednocześnie do wszystkich najwspanialszych chwil mojego życia. Sprawia, że chce mi się jednocześnie krzyczeć z radości i łkać. Świat się zmienia, ja się zmieniam, a moja miłość do „Cinema Show” pozostaje niezmienna.







Konrad Siwiński

Deep Purple – Knocking At Your Back Door
Postanowiłem wybrać utwór zespołu, który nakreślił mój gust muzyczny – Deep Purple.  Niby ich płyty nie kręcą się w odtwarzaczu już tak często jak kiedyś, ale wciąż odczuwam, że mieli ogromny wpływ na moje obecne postrzeganie muzyki. „Knocking At Your Back Door” ze względu na moje prywatne wspomnienia oraz w ramach hołdu dla tego, który pokazał, że rock to nie tylko gitary i bębny. Jon Lord.







Piotr Strzyżowski

Pink Floyd – Burning Bridges
Wrzesień '95 - czerwiec '96. Zwariowana ekipa z pracowni chemicznej Pałacu Młodzieży w Katowicach. Drobna dziewczyna o bardzo długich włosach miodowego koloru. Kilka miesięcy, przedziwne, osobliwe dni, po których nic już nigdy miało nie być takie same. Tam wszystko tak naprawdę się zaczęło.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.