Chociaż gdyby tak się bardziej zastanowić, to mają ci wykonawcy trochę ze sobą wspólnego. Lata osiemdziesiąte były dla nich pod wieloma względami najlepszym okresem, czy to artystycznie, czy to komercyjnie. Druga sprawa, że każdy z nich jest zjawiskiem osobnym na scenie muzycznej i raczej trudno go przyporządkować do jakiegoś konkretnego gatunku. Może najwyżej Toto dosyć łatwo określić jako AOR, ale w ich wykonaniu ten AOR to jednak coś specjalnego. A trzecia sprawa – w latach osiemdziesiątych to byli dla mnie ważni wykonawcy, szczególnie Dead Can Dance.
Berliński doppelpack: Toto i Rush
Po co jechać na jeden koncert, kiedy można na dwa? Kiedy się okazało, że dzień przed koncertem Rush, w Berlinie zagra również Toto, decyzja mogła być jedna – jedziemy. Wejściówki na Rush mieliśmy już dużo wcześniej dzięki Bjoernowi Hanselowi z DJJV Brandenburg, ale te na Toto trzeba było sobie zorganizować we własnym zakresie – wszystko dobrze, tylko Polska dalej jest traktowana przez wiele firm i to takich, które swoje interesy robią również w Polsce, jako trzeci świat – Eventim przy zakupie biletów online, kiedy zamawiający jest z Polski ustala sobie horrendalną opłatę za wysyłkę – około 40 euro. (Dotyczy to koncertów poza granicami Polski). Wiem, że taka „przyjemność” nie dotyka państw starej Unii, a my traktowani jesteśmy jak Murzyni, którym można wcisnąć perkal i paciorki za paskarską cenę. No cóż – trzeba było znaleźć kogoś, kto w Niemczech mieszka i może dane dobro kupić w normalnej cenie. Niestety ta opcja zawiodła, byliśmy więc skazani na kupno biletów przed samym koncertem. Regularnie sprawdzałem na stronie grupy, czy bilety są dostępne – cały czas były.
Toto – 5.06.2013, Berlin, Huxleys
Najpierw było mocno pod górkę. Koncert Toto pierwotnie planowano w cytadeli Spandau, ale ostatecznie został przeniesiony do Huxleys, sali w zupełnie innej części Berlina. Oczywiście pilnując dostępności biletów nie zwróciłem na to uwagi, dlatego punktualnie o 19:30 stawiliśmy się z Agnieszką pod murami cytadeli, lekko zdziwieni brakiem jakiejkolwiek aktywności ludzkiej w tym miejscu. Krótka analiza pobliskiej tablicy ogłoszeń wyjaśniła nam tą zagadkę i uzmysłowiła fakt, że na koncert mamy naprawdę spory kawałek Berlina (właściwie trzeba przejechać prawie na drugi koniec), a jedynym pocieszeniem jest to, że dojedziemy tam tym samym metrem, którym przyjechaliśmy. 25 przystanków później byliśmy już na Kreutzburgu, na Hermannplatz i pośpiesznie zaczęliśmy szukać wspomnianego lokalu Huxleys, bo godzina była już bardzo późna. Liczyłem tylko na to, że suport zagra swoje standartowe trzy kwadranse, do tego piętnaście minut i przerwy i Toto wejdzie na scenę gdzieś koło w pół do dziewiątej. I chyba tak było, bo kiedy dotarliśmy na miejsce, koncert dopiero się zaczynał – kończyło się „On The Run”. Niestety, Huxleys przywitało nas kiepską klimatyzacją i niewiele lepszą akustyką – właściwie nie jest to żadna ekskluzywna sala koncertowa, tylko większy klub muzyczny o pojemności tak do dwóch tysięcy ludzi (na dopchnięcie kolanem). Kompletu raczej nie było, ale sala była prawie pełna. Repertuar koncertu był bardziej rockowy, wybrano co ostrzejsze, bardziej dynamiczne numery. Było głośno i z wykopem, a jazzowe nuty pojawiały się stosunkowo rzadko, głównie przy okazji co większych przebojów. Dla mnie jednak najważniejsze było to, że zagrali aż cztery utwory z mojej ukochanej „Hydry”. Zaraz na początku poleciały tytułowy i „St. George and the Dragon” , a trochę później „99” i „White Sister”. Niestety „99” nie wypadło jakoś bardzo okazale, bo Lukather jako wokalista nie miał najlepszego dnia. Wydawało mi się, że śpiewa tak trochę obok tonacji, trochę czasu zabierało jemu i reszcie grupy, żeby znaleźć się w tym samym miejscu. Może jednak było tak ze względu na jakość nagłośnienia. Zresztą Williams też wszystkie chórki śpiewał z dłonią przy uchu. Niewątpliwie sprawy techniczne rzucały się cieniem na jakość koncertu. Ale kiedy się nie rzucały, no to proszę siadać i podziwiać. Sporo utworów było w dość mocno rozbudowanych wersjach – na przykład „Rosanna” z podwójną solówką Paiche’a na klawiszach (podczas drugiej podszedł do niego Lukather i znacząco popukał w zegarek…), sam Lukather w wielu piosenkach popisywał się rozbudowanymi solówkami dość mocno odbiegającymi od studyjnych oryginałów („White Sister”). „Africa” trwająca pewnie z 10 minut była okazją do wokalnej zabawy z publicznością, której prowodyrem był, o dziwo, nie Williams, a Nathan East, zwykle obsługujący bas. Jednym z najmocniejszych punktów koncertu było wykonanie w duecie – Williams i jedna pani z chórku – piosenki „Hold The Line”. Kiedy tylko zabrzmiało charakterystyczne, klawiszowe intro, publiczność od razu zareagowała bardzo żywiołowo. Jednak prawdziwy żywioł to zaraz się na scenie objawił, jak ta para wykonała ten numer z takim impetem, że na sali zrobiło się jeszcze bardziej gorąco – co wcześniej wydawało się niemożliwe. I właściwie to było na tyle. Jeszcze tylko „Home of The Brave” na bis. Spojrzałem na zegarek i okazało się, że grali ponad dwie godziny i kwadrans – no nieźle, jak na panów w okolicach sześćdziesiątki kondycja godna pozazdroszczenia (na pewno lepsza niż naszych kopaczy, którym pary zwykle starcza na jedną połowę) – tyle czasu, bez żadnej przerwy, zasuwali bez opierdzielania się.
Krótko podsumowując – bardzo dobry koncert w niespecjalnych okolicznościach. Ale na pewno warto było pędzić z jednego końca Berlina na drugi, żeby w nim uczestniczyć. Poza tym obecnie Toto gra w możliwie optymalnym składzie – sekcja East – Phillips, znakomita, z różnych przyczyn innej już nie będzie, na klawiszach Paich i Steve Porcaro, czyli ta oryginalna para obsługujących przyciskane na pierwszych sześciu albumach grupy, wiadomo Lukather, a przy mikrofonie Joseph Williams, którego znacznie bardziej lubię od Kimballa. Myślę, że jeśli ktoś ma niedaleko do Łodzi, to powinien zainwestować te dwie stówy w bilet i tego 25 czerwca się tam zameldować, bo może tam go czekać naprawdę duży show. Jeżeli w takiej kanciapie jak Huxleys dali porządnie ognia, to w bardziej sprzyjających warunkach może być dużo lepiej.
On the Run
Goodbye Elenore
Goin' Home
Hydra
St. George and the Dragon
I'll Be Over You
Rosanna
It's a Feeling
Wings of Time
Falling in Between
I Won't Hold You Back
Pamela
99
White Sister
Better World
Africa
How Many Times
Stop Loving You
Hold the Line
Encore:
Home of the Brave
Rush – 6.06.2013, O2 Arena, Berlin
Tym razem trafiliśmy bez problem, bo z okien naszego hotelu było widać tą halę i zabłądzić nie było sposobu. Zresztą od rana widać było na parkingu przed tym obiektem kilka TIRów wyładowanych sprzętem nagłośnieniowym. Ale koncert był dopiero wieczorem, to od rana poszliśmy „w Berlin”. Najpierw w sklepie dość znanej marki zrobiłem przegląd przecen i wyciągnąłem stamtąd kilka zacnych płyt, w bardzo zacnych cenach, np. UFO – „Flying” za 6 juro. Potem wybraliśmy się, via Brama Brandenburska, pod Reichstag – nie z miłości do niemieckiego parlamentaryzmu, ale dlatego, że na placu przed tym budynkiem prawie 33 lata temu, 30 sierpnia 1980 roku, zebrało się około 250 tysięcy ludzi, żeby posłuchać i pooglądać Barclay James Harvest – to chyba największy koncert jaki kiedykolwiek odbył się w Berlinie. Nie mogłem sobie odmówić, żeby tam nie zajść. Potem jeszcze poszliśmy zobaczyć kolumnę, na której siedziały anioły w „Niebie nad Berlinem” Wendersa.
Kiedy dotarliśmy do O2, a było jeszcze około godziny do koncertu, to okazało się, że sala wypełniona jest przynajmniej w połowie, a płyta, na którą mieliśmy bilety, w jakichś 70 procentach. Udało nam się jednak znaleźć w miarę sensowne miejsca tuż przy stanowisku dźwiękowców, co zwykle daje gwarancję przyzwoitej jakości dźwięku. Przy okazji rozglądałem się za człowiekiem, którego znam już z 10 lat, ale jeszcze ani raz nie spotkaliśmy się osobiście, twarzą w twarz – no cóż – internet, telefon – nawet czasami i to wystarczy, żeby poznać się dosyć dobrze. „Szukaj gościa po czterdziestce, w koszulce Rush, z dość dobrze rozwiniętym mięśniem piwnym” – ba, ale takich osobników było pół sali! Na szczęście takich po czterdziestce, z rozwiniętym mięśniem piwnym, za to w firmowej koszulce Artrock.pl było znacznie mniej – pewnie tylko ja. I w końcu to on mnie znalazł. Ale już po koncercie. Który zaczął się punktualnie od zakręconego, steampunkowego filmiku o takim jednym facecie w garniturze, którego jakieś trzy pokurcze robią w bambo. Mogliśmy też zobaczyć, jak zespół przygotowywany jest do koncertu – tego dokręcają, tego pompują, a tego składają. Także steampunkowy był wystrój sceny, co nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę szatę graficzną „Clowork Angels”. W Pradze, dziewięć lat temu były pralki automatyczne, tym razem maszyna do popcornu, kilku obwiesi, którzy próbowali ten popcorn z niej wydobyć, oraz goryl-sprzątacz. Skończył się film, odpalili „Subdivisions” i poszło. Repertuar – mokry sen fana Rush młodszej generacji, czyli z lat osiemdziesiątych. Nie sprawdzałem wcześniej play list z poprzednich koncertów, dlatego taki zestaw utworów był dla mnie dużą i bardzo przyjemną niespodzianką. No bo ja należę do tej młodszej generacji fanów i zaczynałem właśnie od płyt z lat osiemdziesiątych. Numer w numer – wycie i radosne podskoki. Szczerze mówiąc ten set z „Clockwork Angels” nie był aż taki konieczny, mogło być zamiast tego jeszcze więcej utworów z „Moving Pictures”, „Hold Your Fire”, czy „Grace Under Pressure”. Mój kolega Rychu powiedział, że on właściwie te utwory z najnowszej płyty to przeczekał. Bez przesady – wcale nie było źle – tytułowy, „The Wrecers”, „Hallo Effect”, „The Garden” wypadły co najmniej dobrze. Może nie tak efektownie jak reszta, ale to nowe numery, muszą się jeszcze ograć, bo na razie są one jeszcze odgrywane niż grane. Ale i tak przez większą część koncertu czułem się jakbym na żywo przerabiał „A Show of Hands” – mój ulubiony „żywiec” Rush. Były dwa takie momenty kiedy prawie z siebie wyskoczyłem (jeszcze bardziej) – najpierw kiedy zagrali „Manhattan Project”, wspomagani przez wzmocnioną sekcję smyków, a drugi raz, kiedy usłyszałem pierwsze takty „Toma Sawyera”. To jedne z moich bardziej ulubionych numerów Rush, to nie ma się co dziwić, że zareagowałem na nie bardziej niż bardzo żywiołowo. „Manhattan…” wypadło przepotężnie, myślę, że głównie dzięki wsparciu smyczków – monumentalnie, soczyście, ale do tego bardzo dynamicznie i z wykopem – lepszej wersji na żywo nie mógłbym się spodziewać. Nie liczę tych nieco mniejszych wybuchów entuzjazmu przy „Spirit of The Radio”, „Force Ten”, „Red Sector A”, czy „YYZ”, no i oczywiście przy „2112”. Moich – bo trzeba było słyszeć jak publiczność zareagowała na „Spirit of The Radio” – prawie się dach uniósł. Żałuję tylko, że znowu nie było „Closer to The Heart”, szkoda, że przestali to grać, a swego czasu mieli zwyczaj kończyć tym występy.
Dawno się tak nie wybawiłem na żadnym koncercie, tak dobrze, tak do spodu, jak pies spuszczony ze smyczy na łące. A kiedy się to wszystko skończyło, czułem pewien niedosyt, bo ja dalej się chciałem bawić, chociaż minęło trzy godziny z ogonkiem. Ale i tak micha mi się cieszyła tak okrutnie, że gdyby nie uszy, to miałbym uśmiech naokoło głowy.
Zastanawiałem się skąd się bierze fenomen Rush, jako tak wybitnej koncertowej orkiestry. Bo gdyby na zimno przeanalizować to co grają na żywo, to właściwie te wykonania nie są ani specjalnie inne, ale specjalnie rozbudowane, ani nie są naszpikowane jakimiś kosmicznymi solówkami, najczęściej jest to grane „po nutkach”, jak to na płycie było. Wydaje mi się, że tu chodzi o czynnik ludzki, a dokładniej, że ci trzej faceci w średnim wieku, potrafią na scenie tchnąć w swoją muzykę jeszcze jakąś dodatkowe moce, które wywołują na widowni tak żywiołowe reakcje. Zresztą jest coś w rodzaju sprzężenia zwrotnego – zespół rozpędza publiczność, a potem rozpędzona publiczność, swoim entuzjazmem napędza zespół, a z kolei zespół… i tak przez trzy godziny, kiedy w połowie zabawy nagle się to nagle kończy.
Myślę, że to jedne z najlepszych koncertów jaki widziałem.
• Subdivisions
• The Big Money
• Force Ten
• Grand Designs
• The Body Electric
• Territories
• The Analog Kid
• Bravado
• Where's My Thing?
(With Drum Solo)
• Far Cry
• Set 2: (with Clockwork Angels String Ensemble)
• Caravan
• Clockwork Angels
• The Anarchist
• Carnies
• The Wreckers
• Headlong Flight
(With Drum Solo)
• Halo Effect
• Seven Cities of Gold
• The Garden
• Manhattan Project
• Drum Solo
• Red Sector A
• YYZ
• The Spirit of Radio
(without the string ensemble)
• Encore:
• Tom Sawyer
• 2112 Part I: Overture
• 2112 Part II: The Temples of Syrinx
• 2112 Part VII: Grand Finale
PS. Widziałem fana w koszulce z napisem: „Rush 1974-2112”. I to jest słuszna koncepcja. Tak trzymać Panowie!
Wrocławska dogrywka:
Dead Can Dance – 11.06.2013 Hala Stulecia, Wrocław
Dead Can Dance – wreszcie! Dwa razy już wcześniej byli w Polsce i dwa razy biletów zabrakło w try miga, mimo, że ich ceny zawsze były „z górnej półki”. Tym razem też. Ale tym razem nie zniknęły jak sen złoty po kilku dniach. Chociaż te na lepsze miejsca jak zwykle rozeszły się bardzo szybko.
Jahrhunderthalle, zwana przez pewien czas Halą Ludową, to przerośnięty betonowy bunkier, nadający się najbardziej na pateitagi i inne tego typu spędy masowe, ale na koncerty – nie bardzo. Wszystko tam rezonuje i brzęczy, dając taki specyficzny, blaszany pogłos. Idzie się do tego przyzwyczaić, ale mimo wszystko jest to dosyć denerwujące i na pewno nie pomaga w odbiorze muzyki.
Ostatni widzowie wchodzili do hali, kiedy na scenie pojawił się David Kuckhermann. Dał on półgodzinny pokaz gry na różnych perkusjonaliach, ze szczególnym uwzględnieniem instrumentu hang (takie coś, co przypomina półkolisty grill z takimż deklem) Właśnie pokaz – bo trudno to jednak nazwać koncertem, ale trzeba przyznać, żeby było naprawdę interesujące.
Poprzednie dwa koncerty przeżywałem bardzo żywiołowo – wyjąc, gwiżdżąc, skacząc, tupiąc i klaszcząc. Biorąc pod uwagę charakter muzyki Dead Can Dance, takie zachowanie byłoby nieco nieprzystające do sytuacji, dlatego ten koncert musiałem przeżywać bardziej introwertycznie, ale było to równie intensywne jak w przypadku Toto, czy Rush.
Dwa minusy – po pierwsze za krótko, bo co to jest godzina czterdzieści pięć minut. Po drugie – ominęli co bardziej znane utwory ze swojego repertuaru, skupiając się na tych z ostatniej płyty. Plusy – cała reszta: poczucie obcowania z absolutem – partie wokalne Lizy zabierały mnie do nieba (z którego i tak na koniec trzeba było na piechotę wracać). Usłyszeć tą panią na żywo to było coś naprawdę niesamowitego, co trudno wyrazić słowami, a ten egzaltowany tekst absolucie i niebie, chociaż zwykle staram się unikać takich górnolotnych określeń, wydaje się najbardziej adekwatny. Utwory z nowej płyty – była prawie cała, oprócz „Anabasis” – wypadły zaskakująco dobrze, dużo lepiej niż w wersjach studyjnych. Te co lepsze – czyli „Opium”, „Children of The Sun”, czy „Return of The She-King” no to wiadomo, ale reszta na żywo to naprawdę dostała skrzydeł. Jednak koncert to koncert, tu jeśli działa chemia, to potrafią dziać się rzeczy wielkie. A były pewne obawy co do tej chemii – że wychodzą i odgrywają sztukę, a potem „za udział biorą”. Płonne. Trudno powiedzieć, jakie stosunki panują między dwojgiem głównych protagonistów, ale na scenie wszystko działa wyśmienicie. Brzmienie – na scenie były trzy „parapety”, do tego dość konkretnie bijący perkusista, przez co brzmieniowo wypadało to dosyć nowo/zimno falowo i całkiem rockowo. Nie powiem, żeby mi się to nie podobało – kiedy zaczynałem słuchać Dead Can Dance, na wysokości EPki „The Garden of Arcane Delight” (tam jest „In Power We Intrust The Love Advocated”), to oni właśnie tak grali (a teraz jakieś gimbusy z Wyborczej nazywają ich muzykę new-age, phy…). Pewnym zaskoczeniem było dla mnie, że „Song to The Siren” zaśpiewał Perry, a nie Lisa, tak jak na pierwszym This Mortal Coil, a następnym, że usłyszeliśmy kolejny utwór z tejże płyty, czyli „Dreams Made Flash” (potęga…). Na pewno też takim bardzo mocnym punktem koncertu była „Cantara” ze słynnego „Within The Realm” . Szkoda, że tylko to. Lisa Gerrard na scenie, to było osobne zjawisko. Właśnie, zjawisko. Ubrana w ciemnoniebieską, długą suknię, rodem z romantycznych, rycerskich romansów. Wydawała się postacią nie do końca z tego świata, kimś pomiędzy królową, czarodziejką, a operową divą. A jej śpiew tylko potęgował to wrażenie. Ona głównie przykuwała uwagę publiczności, a jej co efektowniejsze partie wokalne nagradzane były owacjami, o których Perry mógł tylko pomarzyć. Który udowodnił, że również jest znakomitym wokalistą, ale przy Lisie musi grać drugie skrzypce – nie ma innego wyjścia.
Furda, że za krótko, furda repertuar, to był naprawdę wielki koncert, to był naprawdę niezapomniany wieczór. Można rzec magiczny i takie stwierdzenie będzie miało swoje uzasadnienie. W 1986 czy 87 roku nawet nie śmiałem marzyć, że kiedykolwiek zobaczę Dead Can Dance na żywo, kiedy już zacząłem śmieć, to zakończyli działalność – wydawało się, że definitywnie. Potem schodzili się na chwilę, a ich koncerty były momentalnie wyprzedawane pół roku wcześniej. Dopiero za trzecim razem udało mi się wreszcie zobaczyć na żywo tak dla mnie ważny zespół.
1.Children of the Sun
2.Agape
3.Rakim .
4.Kiko
5.Amnesia
6.Sanvean
7.Black Sun
8.Nierika
9.Opium
10.The Host of Seraphim
11.Ime Prezakias
12.Cantara
13.All in Good Time
Encore:
14.The Ubiquitous Mr. Lovegrove
15.Dreams Made Flesh (This Mortal Coil )
16.Song to the Siren (Tim Buckley/This Mortal Coil)
17.Return of the She-King