O tym koncercie przeczytaliśmy już wiele wielkich słów. „Największe muzyczne wydarzenie w Polsce”, „historyczny, epokowy wieczór” i inne górnolotne sformułowania wypełniały media przed i zaraz po koncercie Paula McCartney’a. Czy słusznie? Mam pewne wątpliwości.
Faktycznie. Nie mieliśmy okazji w Polsce zobaczyć koncertu Beatlesów. Stonsi byli, Gilmour, Waters i inni wielcy także, ale The Beatles z oczywistych przyczyn nie zdążyli do Polski przyjechać. Skutecznie od wielu lat omijał nasz kraj też Paul McCartney. Nie dziwi więc fakt, że po ogłoszeniu Warszawy jako jednego z trzech europejskich przystanków trasy „Out There”, w naszym kraju zapanowała atmosfera niepochamowanej euforii. I nieważne, że Ringo Starr zagrał kilka lat temu w Sali Kongresowej. Tym razem miał przyjechać „ten właściwy” Beatles.
Już po kilku tygodniach od ogłoszenia okazało się, że ta radosna atmosfera nie przekłada się na sprzedaż biletów. Wyjaśnienie tej sytuacji było dość oczywiste – ceny rozpoczynające się od około 250zł na ponad 1000zł kończąc nie były akceptowalne dla większości fanów. Na szczęście ratując frekwencję, na kilka tygodni przed wydarzeniem wprowadzono kilkaset biletów w cenach dużo niższych. Dodatkowo partnerzy medialni zaangażowali się w intensywną promocje, zrobili trochę konkursów, na stadionie zlikwidowano kilka sektorów, poprzesadzano ludzi i w efekcie w sobotni wieczór Stadion Narodowy wypełnił się prawie w całości. Na pierwszy i, nie oszukujmy się, pewnie ostatni koncert McCartney’a przybyło około 30 tysięcy osób. Zapewne nie wszystkim to porównanie się spodoba, ale koncert Beyonce podczas niedawnego Orange Warsaw Festival bez problemu zebrał w przybiliżeniu 50 tysięcy fanów.
Tuż przed koncertem dało się wyczuć atmosferę lekkiego podniecenia. Tłumy ludzi w koszulkach Beatlesów, fani od najmłodszych po tych najstarszych niecierpliwie czekali na Paula. Większość otrzymała przed wejściem duże białe kartki ze słowami „Paul” lub „Hey”, które następnie powędrowały w górę podczas finału „Hey Jude” (słowa zamieniono na „na na naaa Hey Paul”). Bohater i bożyszcze tłumów – Paul McCartney – pojawił się na scenie o 21:10 i rozpoczął tak długo wyczekiwany w naszym kraju koncert.
Nie będę rozpisywał się o koncertowej setliście, bo spokojnie można ją znaleźć w Internecie. Prawie 40 utworów, dwie i pół godziny muzyki (wcale nie trzy jak niektóre media piszą), ale mimo wszystko zabrakło wielu hitów Beatlesów, na które przyszli fani. Przekrojowy materiał z czasów The Beatles, Wings i solowej kariery Paula pełen był utworów – niespodzianek, które do tej pory rzadko pojawiały się na koncertach McCartneya. Zdecydowanie najlepiej zostały przyjęte „Ob-la-di, Ob-la-da”, „Le It Be”, czy „Hey Jude”. Niestety, nawet takie hity jak „Lady Madonna”, czy „Back In The U.S.S.R” dla wielu osób zgromadzonych na stadionie były anonimowe.
Sam Paul wyraźnie dał do zrozumienia, że czuje się prawdziwą gwiazdą. Liczne zwroty w naszym ojczystym języku, wyraźna chęć i radość z „bycia oklaskiwanym”, bieganie z polską flagą oraz pełen luz mogły się podobać, ale dla mnie były jednak zbyt dużym objawem gwiazdorzenia. Muzycznie Paul wypadł chyba najmniej przekonująco z całego zespołu. Towarzyszący mu zespół odpowiadał za całą oprawę muzyczną i chórki. Paul był najbardziej wyrazisty w utworach, w których grał na pianinie oraz w tych, w których na scenie pozostawał sam. Rozumiem i doceniam fakt, że w wieku 71 lat wciąż jest aktywny na scenie, ale mimo wszystko w porównaniu do koncertów chociażby kilka lat młodszego Bruce’a Springsteena, McCartney wypada naprawdę blado. Więcej show, niż prawdziwej muzyki.
W pewnych momentach dotykaliśmy jednak „muzycznego absolutu”. Pewnie dla McCartney’a to tylko piosenki, ale gdy zapowiadał je jako „nieodbytą rozmowę z Johnem” lub „pamiętajmy George’a” można było poczuć, że widzimy i słyszymy coś wyjątkowego. The Beatles to chyba najważniejszy zespół w historii muzyki rozrywkowej. Dzięki sobotniemu koncertowi i my, Polacy mogliśmy na żywo usłyszeć kawał muzycznej historii. Obraz samotnego Paula grającego „Yesterday” na długo zostanie przez fanów zapamiętany.
Na koniec jeszcze kilka słów o sprawach technicznych i organizacyjnych. Pomysł z krzesełkami na płycie okazał się całkowitą pomyłką. Zabrakło standardowego podziału publiczności na tych „oglądających” i tych „bawiących się”. Doprowadziło to do tego, że na sektorach występowały częste konflikty na linii tańczący – ochrona (wstawać nie można), a ostatecznie przez prawie cały koncert publiczność na płycie stała. Na bazie podstawowej ekonomii łatwo jednak wytłumaczyć motywację organizatora. Różnicowanie cenowe na płycie musiało nastąpić, bo kto „normalny” zapłaciłby za bilet 1000zł? Dzięki gwarancji pierwszych rzędów udało się od najbogatszych fanów takie astronomiczne kwoty „wyciągnąć”.
Kolejny raz pojawiły się problemy z nagłośnieniem. Nie było ono tak fatalne jak na niedawnym Orange Warsaw Festival, ale i tak zabrakło sporo basu, a góra często się zlewała, co powodowało, że taki „Helter Skelter” był po prostu hałasem. Wniosek nie jest zbyt pozytywny – za chwilę nikt na Stadionie Narodowym nie będzie chciał grać, bo nawet najlepsi akustycy na świecie (ekipy McCartney’a, Beyonce, Madonny) nie potrafili sobie poradzić z dźwiękiem.
Warto jeszcze podkreślić fenomenalną pracę osób odpowiedzialnych za obraz przekazywany na telebimy. Kilka najlepszej jakości kamer (w tym dwie na wysięgnikach zamontowanych przed sceną) pozwalały tworzyć doskonały obraz, więc widzowie mogli dostrzec wszystkie najważniejsze momenty na scenie. Praca montażystów była wzorowa – mało jest koncertów, które wydane na nośnikach już po postprodukcji wyglądają tak dobrze!
Podsumowując, w sobotni czerwcowy wieczór, zobaczyliśmy w Warszawie koncert jednego z największych bohaterów muzyki rozrywkowej. Niestety, był to bardziej „pomnik”, niż artysta z krwi i kości.