Krakowskie Millenium koncertuje niezwykle rzadko. Tym razem okazja była szczególna – 15 – lecie wydającej albumy grupy wytwórni Lynx Music. I chociażby tylko z tych powodów warto było, w piątkowy wieczór, wybrać się do Rotundy.
A warto było tym bardziej, że artyści postanowili zagrać w całości swój kultowy już dziś album. Krążek, od którego tak naprawdę wszystko się zaczęło – Vocandę. Okazją do tego skoku w przeszłość stało się wydanie w tym roku winylowej edycji tej płyty.
Jak było? Frekwencyjnie może i przeciętnie, choć porozstawiane w sali stoliki z dodającymi klimatu świecami i dostawione do nich krzesła zgrabnie wypełniały przestrzeń nie czyniąc wrażenia frekwencyjnych niedostatków. I o ile do zainteresowania koncertem można się nieco przyczepić (z drugiej strony, daj Boże innym kapelom progresywnym niemalże 200 osób na sali!), o tyle nie można tego zrobić w odniesieniu do formy i prezentacji scenicznej muzyków. Bo choć sam Kramarski mówił podczas koncertu, że nie mieli zbyt dużo czasu na właściwe przygotowanie materiału, to jednak kapela wypadła wyjątkowo dobrze i naturalnie. Jeszcze raz okazało się, że w rocku liczą się przede wszystkim emocje i spontaniczność. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że tego właśnie zabrakło podczas poprzedniego – skądinąd bardzo sympatycznego - koncertu Millenium, którego byłem uczestnikiem kilka lat temu w krakowskiej Tęczy. Wtedy wszystko było dopracowane do ostatniego technicznego szczegółu. Dopiero teraz jednak muzyka Millenium nabrała prawdziwego koncertowego wyrazu, z soczystym i niekiedy lekko osadzonym w „rockowym brudzie” dźwiękiem.
Piątkowy koncert miał dwie odsłony. W pierwszej muzycy w całości zaprezentowali Vocandę. Znam ten album na pamięć i nie spodziewałem się jakichś rewelacji. Poza nieodległym recenzowaniem jego winylowej wersji nawet nie wracałem zbyt często do tego albumu. I co? I po wysłuchaniu go na żywo nabrałem niesamowitej ochoty na ponowne odpalenie płyty! Bo po latach jej studyjnego odsłuchiwania okazało się, że jest w tym krążku mnóstwo kapitalnego feelingu, mocniejszej gitary i soczystych perkusyjnych zagrywek, które tak naprawdę ujawniły się dopiero teraz - w tej „żywej kreacji”. Muzycy podeszli do prezentacji Vocandy z dużym pietyzmem. I nie chodzi tu o muzyczną wierność – bo tu akurat całkiem mocno aranżacyjnie pokombinowali – a o pomysł na oprawę koncertu. Kramarski i spółka uzupełnili bowiem muzykę tekstami, objaśniającymi koncept albumu, odczytywanymi między utworami przez Karolinę Leszko. Ona ponadto dośpiewywała w chórkach a ładnie zdobił wszystko na saksofonie Dariusz Rybka.
Druga odsłona występu też nie powinna rozczarować wiernych fanów grupy, gdyż muzycy nie poszli na łatwiznę i nie odegrali klasycznego The Best Of, lecz wzięli się na początku za numery, których wcześniej na koncertach nie grali. Pojawiły się zatem We Train Again i The Sin z Puzzles i dorzucony do tego Born in 67 z Ego. Całość drugiej części uzupełniły numery znane z jedynej ich koncertówki - ponad dwudziestominutowy zestaw z Exist (Embryo i Road To Infinity), Higher Than Me i Light Your Cigar z Reincarnation, Demon z Interdead i Drunken Angels z Deja Vu. Rozczarować mógł brak większej ilości kawałków z wydanego w tym roku Ego. Dark Secret z pewnością fajnie by zabujał, a Ego czy Goodbye My Earth wprowadziły nutkę tak charakterystycznego dla nich rozmachu i wzniosłości. Ale i tak było warto. Czekam na kolejny koncert. Oby nie za długo.