Cieszmy się, że coraz częściej wybitni artyści grają w naszym kraju. Rush pominęło Polskę w swoich planach koncertowych, więc część naszej redakcji udała się w podróż do Berlina. Ja w tym czasie postanowiłem wziąć udział w koncercie nie mniejszej gwiazdy - Eric Clapton zagrał w Łodzi podczas "50th Anniversary Tour". Ten wieczór na pewno pozostanie na długo w pamięci fanów, którzy szczelnie wypełnili Atlas Arenę.
Jako pierwszy, w roli supportu na scenie pojawił się Andy Fairweather Low, wraz ze swoim zespołem (Lowriders). Trzeba przyznać, że był to bardzo porządny, pełen bluesowego, soczystego grania występ, ale niestety nie zachwycił. Być może jest to kwestia niespecjalnych umiejętności wokalnych Andy'ego, być może słabiutkiego nagłośnienia (wątpię, żeby osoby na trybunach słyszały coś innego niż pogłos), a być może po prostu koncerty tego typu powinny odbywać się w małych, klimatycznych klubach.
Około 20:30 na scenę wkroczył bohater wieczoru w towarzystwie swojego zespołu w składzie: gitarzysta Doyle Bramhall II, perkusista Steve Jordan, pianista Chris Stainton, basista Willie Weeks, grający na instrumentach klawiszowych Paul Carrack, wirtuoz elektrycznej gitary hawajskiej Greg Leisz oraz chórki: Michelle John i Sharon White. To, co na początku rzuciło się w oczy to duży luz Erica - granatowa polówka i jasne spodnie swobodnie nawiązywały do wizerunku zaprezentowanego na płycie "Old Sock" (szeroki uśmiech i kapelusz nie wszystkim fanom przypadł do gustu). Tak, Clapton potwierdził, że już nic nie musi.
Set rozpoczął się tak, jak na każdym z koncertów na trasie od "Hello Old Friend" i dobrze znanego "My Father's Eyes". Chociaż zostały one bardzo porządnie odegrane przez zespół (Clapton na akustyku) to dopiero trzeci "Tell The Truth" pokazał, że muzycy są tego wieczoru w wyśmienitej formie. Właśnie w nim dostaliśmy pierwszą, dynamiczną i ciężką, bluesową solówkę. Publiczność całkiem słusznie nagrodziła Erica gromkimi brawami. Wspaniały warsztat. Kolejne utwory, które znalazły się w pierwszej części "elektrycznego setu" udowodniły, że Eric dużo lepiej czuje się w tego typu repertuarze. Drapiące bluesowe gitary, solówki i charakterystyczne zakrzyknięcia "Thank You!" powodowały liczne uśmiechy na twarzach zgromadzonej publiczności. Bardzo dobrze wypadł m.in. "Got To Get Better In A Little While", w którym umiejętnie łączył się rock, blues i … funk. Genialnym pomysłem jest granie bluesa z czarnoskórą sekcją rytmiczną (bas i perkusja), co pozwala na uzyskanie świetnego feelingu i dodaje świeżości prezentowanym utworom. Warto wyróżnić też utwór "Come Rain Or Come Shine", który odśpiewał Paul Carrack. W trakcie niego Doyle Bramhall II i Eric Clapton wdali się w fenomenalne, gitarowe "call and response". Dalej było porządnie odegrane "Badge", a później Eric usiadł, chwycił niebieską, akustyczną gitarę i rozpoczął się set akustyczny.
Złożony z pięciu utworów nie wypadł tak oszałamiająco jak pozostała część koncertu. Zdecydowanie wyróżniała się "Layla" zagrana w jazzowej, akustycznej wersji (ile to już przeróżnych wersji tego utworu zaprezentował w trakcie swojej kariery Eric Clapton?). W trakcie tej części koncertu pojawił się też jeden z najpopularniejszych utworów w karierze muzyka - "Wonderful Tonight". Zagrane jednak bardzo "bezpiecznie" nie wzbudziło jednak tak wielkich emocji jak wspomniana "Layla". Trzeba też niestety podkreślić, że podczas tej części koncertu wyraźnie we znaki dawało się nieznośne wręcz klaskanie publiczności, które bardzo często zagłuszało piękne momenty muzyczne, a czasami było po prostu nierówne (mimo niezbyt skomplikowanej rytmiki utworów). Niestety, z akustycznego setu wypadło niezwykle w Polsce popularne "Tears In Heaven", które pojawiało się na poprzednich koncertach z trasy. Szkoda, bo szczególnie dla mnie usłyszenie tego utworu na żywo jest jednym z większych muzycznych marzeń.
Gdy Eric powrócił do gitary elektrycznej cały zespół był już "rozgrzany" w pełni i dalszą część koncertu wypełniły bluesowe klasyki z nieśmiertelnymi "Crossroads" i "Cocaine" na czele. Publiczność dostała to na co czekała - przeróżne solówki Claptona i innych członków zespołu, porządne bluesowe granie i nieliczne, ale bardzo ciekawe improwizacje.
Po krótkie przerwie technicznej rozpoczął się bis, na który złożył się gorąco przyjęty "Sunshine Of Your Love" oraz "High Time We Went" z repertuaru Joe Cockera. Szczególnie ten drugi utwór (zagrany w towarzystwie Andy'ego Fairweathera Lowa) zabrzmiał fantastycznie. Publiczność wychwyciła nawet fragment riffu ze Stonesowego "I Can't Get No (Satisfaction)", a po zakończeniu utworu bardzo długo żegnała muzyków brawami.
Eric Clapton koncertuje z fenomenalnymi muzykami. Doyle Bramhall II odpowiada za budowanie muzycznego klimatu bardzo często zmieniając gitary i efekty, Paul Carrack to właściwie oddzielny artysta z fenomenalnym głosem i świetnymi aranżacjami. Greg Leish i Chris Stainton to muzycy o niewyobrażalnych umiejętnościach. Warto też podkreślić wzorową pracę techników (potrafili nawet wymieniać bębny między utworami!). Bardzo dobrze wypadło tez nagłośnienie - wyróżniona gitara Claptona na tle innych instrumentów pozwoliła w pełni nacieszyć się koncertem.
Tym, co zaskoczyło negatywnie był na pewno brak "Tears in Heaven" oraz "Change The World". Ponadto scena była skandalicznie nisko. Wątpię, aby była ona widoczna dla osób znajdujących się w dalszej części płyty (szczególnie wtedy, gdy Eric Clapton usiadł). Nie pomogły też zbytnio telebimy, które były małe i często skupiały się na dłoni Claptona podczas wykonywanych solówek. Zabrakło tez trochę interakcji ze strony Erica Claptona. Poza wspominanym już słynnym "Thank You!" oraz prezentacją muzyków niczego więcej od gwiazdy wieczoru nie usłyszeliśmy. Spowodowało to poczucie, że mamy przed sobą konkretnie zaplanowany produkt muzyczny. I pewnie tak było, ale był to produkt najwyższej jakości!
Osoby, które nie dotarły w piątkowy wieczór do Łodzi nie muszą się jednak obawiać, że to był ostatni koncert Claptona w Polsce. Świetna forma i wciąż widoczna pasja powodują, że możemy być spokojni - Eric Clapton na emeryturę się jeszcze nie wybiera.