Jak może wyglądać wymarzony koncert ukochanego zespołu? Chyba tylko tak, jak miało to miejsce w miniony czwartek w Berlinie. Od kilku tysięcy gardeł i gitarowego riffu „Subdivision” wszystko się zaczęło. Potem nie było już miejsca na okazjonalne ziewanie, oglądanie paznokci, o dłubaniu w nosie nie wspominając. Sam występ Rush trwał blisko trzy godziny (naprawdę – nie przymierzając – mimo wieku panowie mają formę!) wliczając weń kilkunastominutową przerwę. W pierwszej części wieczoru dominowały utwory starsze, szczególnie z krążka Power Windows: „The Big Money”, „Grand Designs” i „Territories”, oraz m.in. z Signals – wspomniane „Subdivisions”, a także „The Analog Kid”. Przy instrumentalnym „Where's My Thing? (Part IV, "Gangster of Boats" Trilogy)” Neil Peart dał pierwszy tego wieczoru wspaniały i jakże kunsztowny popis perkusyjnego solo. Zaraz po nim pozostała dwójka muzyków powróciła na chwilę na scenę i wykonała „Far Cry”, które zakończyło pierwszą, około siedemdziesięciominutową część koncertu. Geddy poinformował zgromadzonych o małym antrakcie i zapowiedział, że za chwilę powrócą.
Wspaniała trójka słowa dotrzymała i po kilkunastu minutach Neil Peart, Geddy Lee oraz Alex Lifeson powrócili na olbrzymią scenę berlińskiej o2. Nie obyło się także bez niespodzianek, szczególnie w tej drugiej części występu Kanadyjczyków. Pierwszą było pojawienie się z tyłu sceny oktetu smyczkowego (Gerry Hilera, Jacob Szekeley, Mario de Leon, Adele Stein, Joel Deroiu, Audrey Salomon, Jonathan Dinklage i Entcho Todorov), który dodawał wyraźnego smaku i kolorytu utworom z ostatniej, zeszłorocznej płyt Rush – Clockwork Angels. Najbliższe kilkadziesiąt minut tego wspaniałego koncertu było skoncentrowane właśnie na kompozycjach pochodzących z tego wyśmienitego albumu. Panowie, jakkolwiek to zabrzmi, tryskali energią i widać było, że granie świeżych utworów sprawia im (jeszcze większą) frajdę. A wykonanie „The Wreckers” rzuciło na kolana chyba wszystkich fanów Rush zgromadzonych tego wieczoru na koncercie w stolicy Niemiec. Jeśli jeszcze ktoś miałby jakiekolwiek wątpliwości, to kolejny zagrany kawałek, czyli „Headlong Flight”, odebrał mu je na zawsze. W tym utworze pojawiło się także drugie tego wieczoru solo perkusyjne. Ostatnim utworem zagranym z Clockwork Angels był kończący album „The Garden”. Zespół postanowił jeszcze na chwilę powrócić do tzw. „klasyków”, co, jak nie trudno się domyślić, spowodowało ogromny entuzjazm fanów. Rush powróciło do Power Windows, grając porywającą wersję „Manhattan Project”, które, połączone z kolejnym perkusyjnym solem Neila, przerodziło się w „Red Sector A” z Grace Under Pressure. Po lawinie oklasków pojawił się charakterystyczny perkusyjny motyw otwierający „YYZ”, bodajże jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów tria. Geddy podziękował ulokowanym z tyłu sceny na specjalnym podwyższeniu „smyczkom” i już bez ich akompaniamentu wykonali kolejny i bezsprzeczny hit w postaci „The Spirit of Radio”. Tym samym zakończyła się wspaniała druga część koncertu kanadyjskich „dinozaurów” (Boże – daj każdemu zespołowi taką energię!).
Jak łatwo można było się domyślić, publiczność nie tak łatwo chciała rozstać się ze swoim ukochanym zespołem i po naprawdę głośnej owacji na stojąco wspaniała trójka z uśmiechem na ustach i podziękowaniami powróciła na scenę. Geddy podszedł do swoich kosmicznie przyozdobionych klawiszy i zaczął śpiewać „A modern-day warrior / mean mean stride, / today's Tom Sawyer / mean mean pride…”, czyli pierwsze wersy „Toma Sawyera”. Mimo ponad trzech dekad istnienia tego utworu, odlotowy klawiszowy motyw połączony z mocnym uderzaniem Neila i potężną gitarową solówką Alexa Lifesona rozbrzmiał nadzwyczaj świeżo i co tu dużo mówić – fenomenalnie. Na deser tej trzygodzinnej uczty trio wykonało nieco skróconą wersję swojego legendarnego klasyka „2112”.
Jako, co tu dużo mówić, wielkiemu miłośnikowi tej grupy trudno jest mi krytycznie oceniać ten koncert. W moim subiektywnym odczuciu był więcej, bardziej niż niesamowity. Oprawa świetlna, sztuczne ognie, wyświetlane w tle i ponad sceną animacje i pojawiające się kilkakrotnie kilkumetrowe języki ognia – robiły oszałamiające wrażenie. Mój znajomy, który tylko „bardzo lubi Rush” (jejku, jak to możliwe?!) stwierdził, że koncert był „naprawdę zaskakująco dobry”. Akustycznie, mimo ogromnej kubatury hali, było bardzo dobrze (w drugiej części koncertu wręcz wyśmienicie). Muzyka, bo ona przecież jest zawsze najważniejsza, została zagrana niemalże w każdym calu identycznie jak oryginał, z tym że Kanadyjczycy, jak zawsze na koncertach, poddali ją dodatkowo na scenie artystycznej wiwisekcji, wykonanej z pasjonującą precyzją i z największym espritem ku radości oszołomionej i rozhisteryzowanej niepowtarzalnością zjawiska Rush publiczności.
Rush to fenomen, zespół, który, bądź co bądź, od ponad czterdziestu lat istnienia ma wciąż coś ciekawego do zaoferowania i zagrania, co udowadnia na koncertach, ale przede wszystkim na kolejnych albumach. Dba o każdy detal nie tylko w swoje muzyce, ale także podczas występów. Publiczność w Berlinie też dopisała, płyta (łącznie z tzw. golden circle) wypełniona była po brzegi, zaś trybuny gdzieś w +/- 80%. Warto wziąć jeszcze pod uwagę, że dwa dni wcześniej zespół grał koncert też w Niemczech, w Kolonii, w ciut większej hali Lanxess Arena. Zresztą widać, że zespół tak dobiera lokalizacje swoich występów, aby w miarę możliwości dojechali fani z sąsiednich państw (do Berlina m.in. z Polski, a do Kolonii m.in. z Belgii czy południa Holandii). Miło było też zobaczyć wielu rodaków – nie chcę przesadzać, ale „na około” było to z trzy czwarte publiczności. Miło było zobaczyć na telebimie przez chwilę powiewającą polską flagę. Dla mnie, jak i dla tych wszystkich, którzy uczestniczyli w tym wydarzeniu, był to z całą pewnością jeden z najmilszych i najszczęśliwszych dni w życiu. Będzie co wspominać, a ja mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja, aby powtórzyć to wszystko. Czego sobie, jak i wszystkim fanom Rush z całego serca życzę.
Zdjęcie na początku relacji pochodzi z oficjalnej strony zesołu Rush. Tutaj znajduje się cała galeria z berlińskego występu.
Więcej zdjęć udało mi się znaleść min. pod tym linkiem oraz na blogu naszej Czytelniczki (dziękujemy za podesłanie linku!). Głodni wrażeń, na YouTube mogą zobaczyć kilka filmów (nawet przyzwoitej jakości) z tego koncertu kręconych przez kogoś z publiczności. Nie jest to wymarzona i najwyższa jakość i może nie rzuca na kolana ale można wyrobić sobie ogląd jak to wyglądało, a dla tych którzy uczestniczyli w tym niezwykłym wydarzeniu będzie to z pewnością miły powrót do tamtego wieczoru.
Serdeczne podziękowania dla Bjoerna Hensela, DJJV Brandenburg za możliwość wybrania się na tenże koncert!
Poniżej zamieszczam małą set-listę (a jeszcze poniżej małe, osobiste post scriptum).
Berlińska set-lista
Część pierwsza:
Subdivisions
The Big Money
Force Ten
Grand Designs
The Body Electric
Territories
The Analog Kid
Bravado
Where's My Thing? (solo perkusyjne)
Far Cry
Część druga (Clockwork Angels razem z oktetem smyczkowym)
Caravan
Clockwork Angels
The Anarchist
Carnies
The Wreckers
Headlong Flight (solo perkusyjne)
Halo Effect
Seven Cities of Gold
The Garden
Manhattan Project
Drum Solo
Red Sector A
YYZ
The Spirit of Radio (bez udziału smyczków)
Bisy:
Tom Sawyer
2112 Part I: Overture
2112 Part II: The Temples of Syrinx
2112 Part VII: Grand Finale
PS Pytanie, które pojawia się od lat – „Czy Rush kiedykolwiek odwiedzi Polskę?”. Szczerze powiedziawszy to nie wiem, bardzo bym chciał, ale… jakoś nie sądzę. Po pierwsze nie bardzo wiem, kto miałby zorganizować u nas ten koncert, a po drugie, gdzie on miałby się odbyć. Poza dwiema halami – łódzką Atlas Areną i może Ergo Areną (Gdańsk/Sopot), nic innego nie przychodzi mi do głowy. Ceny biletów byłyby porównywalne z tymi w Niemczech czy Czechach. Wiemy, jak jeździ się po naszym kraju, autostrady (nie dość, że kosmicznie drogie) nie budują się tak szybko, jakbyśmy chcieli, a główny przewoźnik kolejowy i tak co jakiś czas kasuje swoje połączenia, jednocześnie podnosząc ceny biletów. Natomiast pewna firma autobusowa swoimi kursami połączyła wiele miast w Polsce oraz kilka europejskich stolic – w tym także Berlin. W dodatku kupując bilet odpowiednio wcześniej, możemy nabyć go prawie za bezcen. Może nie za złotówkę, ale za 20-30 PLN, co jest kwotą bardzo realną za przejazd np. z Łodzi czy Warszawy do stolicy Niemiec czy Czech. Tak więc jeśli ktoś ma naprawdę ochotę wybrać się na jakiś koncert, nie tylko Rush, to polecam nie czekać. Ja mam nadzieję, że Rush będzie grało do końca świata i o jeden astronomiczny dzień dłużej, ale nigdy nic nie wiadomo. Korzystajmy, póki jest okazja, aby nikt nie pluł sobie potem w brodę.