Bez kozery Voo Voo można uznać jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym z polskich zespołów. Ich muzyka oraz teksty od lat są mi szczególnie bliskie. Formacja ma w osobie Wojciecha Waglewskiego jednego z najlepszych polskich gitarzystów i tekściarzy, do tego nie mniej wybitnego saksofonistę Mateusza Pospieszalskiego, a jakby tego było mało, do niedawna grał z nimi nieodżałowany i bez wątpienia najlepszy polski perkusista Piotr „Stopa” Żyżelewicz (zmarł w maju 2011 roku). Obecnie za perkusją zasiada Michał Bryndal, najmłodszy członek Voo Voo. W takim właśnie składzie – oczywiście z zawsze perfekcyjnym i zawsze uśmiechniętym Karimem Martusewiczem na basie, grupa wystąpiła w Wytwórni.
Był to drugi koncert zespołu, jaki widziałem w tym roku i zarazem drugi z nowym perkusistą. Cieszę się, że pozostała trójka na miejsce „Stopy” nie szukała kogoś „podobnie brzmiącego”. Bryndal, który dotychczas kojarzony był bardziej ze sceną jazzową oraz funky, moim zdaniem świetnie odnalazł się w brzmieniu Voo Voo, a tym samym wniósł nieco świeżości do ich brzmienia. W lipcu byłem na ich koncercie podczas festiwalu w Jarocinie, a jak wiemy koncerty festiwalowe nieco się różnią od klubowych (inne miejsce, inna publiczność itd.), dlatego tak bardzo czekałem na wczorajszy wieczór. I nie zawiodłem się swoim oczekiwaniem. Reasumując – Voo Voo dalej ma swój niepowtarzalny, unikatowy styl i dalej, po ponad dwudziestu pięciu latach, nie wiem, czy grają rocka, jazz czy coś jeszcze innego.
Koncert rozpoczął się kwadrans po dwudziestej i panowie grali równiuteńkie dwie godziny, dając na koniec niestety tylko jeden bis. Muzycy zaprezentowali między innymi materiał ze swojego najnowszego krążka, wydanego w październiku bieżącego roku, zatytułowanego po prostu – Nowa płyta. Wojciech Waglewski nigdy nie lubił wymyślać tytułów swoich płyt, uważa, że nie jest to najistotniejsza rzecz. Warto również nadmienić, że nowy krążek to pierwszy album z nowym, młodym perkusistą. Album ma nieco inne brzmienie niż poprzednie, powodem jednak nie jest brak w ich składzie „Stopki”. Panowie nie lubią chyba stać w miejscu i ciągle czegoś poszukują. Przy okazji od lat angażują się w różne muzyczne projekty (Osjan, MM&WW, Męskie Granie etc.). Ciekawy jest układ utworów na Nowej płycie: Początek jest zaskakująco spokojny, zaś w drugiej połowie napięcie stale narasta, aż nadchodzi kulminacyjny finał z rozbudowaną sekcją dętą. Bardzo to przypomina koncerty Voo Voo. W pierwszej części wieczoru Wojciech Waglewski grał i śpiewał na siedząco, pojawiło się sporo utworów z ostatniego albumu, między innymi piękne, liryczne „Do Stopki”, z dedykacją sami wiecie dla Kogo. Były utwory z Płyty z muzyką, w tym przebojowe „Nabroiło się”, oraz z krążka Płyta. Mniej więcej w połowie występu panowie zagrali, a publiczność w połowie zaśpiewała „Nim stanie się tak jak gdyby nigdy nic” – jeden z najbardziej znanych utworów grupy. Po tym utworze „Wagiel” zajął także stojące miejsce, na którym pozostał już do końca wieczoru i zaczęła się część mniej piosenkowa, a bardziej jazzowo-improwizacyjno-odjazdowa.
Przez ponad trzy kwadranse panowie szaleli na swoich instrumentach, pojawiały się wspaniałe solówki każdego z nich, a Matusz Pospieszalski to dudnił na saksofonie, to zawodził świetnymi, gardłowymi, tybetańskimi wokalizami. Pojawiły się kompozycje ze starszych płyt, w tym z mojej ulubionej z tamtego okresu – Łobi jabi: utwór tytułowy i chyba ośmiominutowa wersja „Floty zjednoczonych sił”. Na koniec Wojciech Waglewski pojawił się na scenie w czapce Św. Mikołaja i w imieniu zespołu złożył wszystkim życzenia świąteczne. Przy akompaniamencie gromkich braw kwartet się ukłonił i zszedł ze sceny pozostawiając nas – publiczność, z uśmiechami na twarzach, dobrą energią i swoją muzyką. Łódź dziękuje! I ja oczywiście też.