Nie wspominam dobrze występu Marillion z warszawskiej Stodoły z roku 2009r. Pamiętam jak stałem na środku sali rozczarowany zarówno tym jak wygląda to miejsce, jak i tym co działo się na scenie. Happiness wasn’t my road tego dnia. I właśnie takie wspomnienia przywiozłem ze sobą do stolicy wybierając się na koncert promujący najnowszą, nie rozpalającą moich zmysłów płytę Sounds That Can’t Be Made. Ten dzień miał być jednak zupełnie inny. Najpierw ponad godzinna rozmowa z Petem Trewavasem, której zapis dostępny będzie w dziale wywiady. Nieskromnie napiszę, że ta pogawędka musiała być hmmm miłym zaskoczeniem nie tylko dla mnie. Harmonogram przewidywał 20-to minutowy wywiad. Ukradłem zespołowi ponad 40 min. próby dźwięku, bo Pete nie miał ochoty przerywać naszego spotkania. To chyba oczywiste, że ja tym bardziej.
Zaplanowane na godz. 21 rozpoczęcie koncertu Marillion poprzedził dość ciepło przyjęty występ warszawskiej grupy instrumentalnej Tides From Nebula. Warto zainteresować się tą grupą. Naprawdę.
Gdy bez opóźnień na scenę wkroczyła gwiazda wieczoru wypełniona po brzegi sala oszalała… i stan ten tylko się pogłębiał. Bo też były ku temu powody. To nie był ten zespół, który prawie cztery lata temu wypadł tak chłodno na scenie. Tym razem to był wulkan pozytywnej energii, ocean poczucia humoru oraz kwintesencja absolutnego muzycznego kunsztu i profesjonalizmu. Tego życia właśnie brakowało mi poprzednim razem. Wyśmienity kontakt z publicznością oraz absolutna eksplozja teatralnych umiejętności Steve’a Hogarth’a przy nigdy nie kwestionowanych, bezdyskusyjnie wyśmienitych umiejętnościach wokalnych stanowiły tylko kolejne potwierdzenie oczywistego faktu, że ten człowiek naprawdę doskonale odnalazł się na miejscu pozostawionym niemal ćwierć wieku temu przez Wielkiego Szkota. A nadal nazywają go „nowym wokalistą Marillion” No cóż…
Dobór wykonywanych tego wieczora utworów był naprawdę świetny. Spektakl otworzyła Gaza, którą rozpoczyna się nowe dzieło zespołu. Steve H. ubrany w białą bluzę z wielką pacyfą na piersi jednoznacznie wskazywał swą interpretacją na pokojowe przesłanie tej kompozycji. A potem magia nostalgicznych wspomnień…. Warm Wet Circles i That Time Of The Night. W tym składzie zespół nigdy wcześniej nie wykonywał tych utworów w Polsce! I znów zachwyt dla umiejętności i wokalnych i aktorskich Pana h. Ten facet zupełnie dziś nie przypomina tego zagubionego, dziwacznego człowieczka z wielkim głosem, którego udokumentowano na DVD (a wcześniej VHS) From Stoke Row To Ipanema. Jest Mistrzem Ceremonii. A przy tym świetnie panuje nad sytuacją nawet wtedy, gdy nie wszystko działa jak należy. Gdy w pewnym momencie pojawiły się problemy z basem Pete Trewavasa po prostu wykonał gwizdano-dzwonkową improwizację, którą porwał wszystkich na sali. Takich czarownych chwil było więcej. Ignorując prośby o Easter sprowokowane widokiem dwunastostrunowej gitary w rękach Stevena Rothery Mr.h zaintonował Runaway z repertuaru Del Shannona. Stopniowo dołączali pozostali panowie no i powstał świetny kawałek do pośpiewania z publicznością. Nowy album reprezentowały jeszcze Sky Above The Rain, Power i utwór tytułowy. Doskonały album Marbles pojawił się w swych najlepszych odsłonach: najpierw niewinnie You Gone, ale później i Neverland i Invisible Man i… Ocean Cloud. Kolejny z wielkich albumów Marillion – Brave - reprezentowany był przez The Great Escape z jak zwykle cudownym finałem Fallin’ From The Moon. Płytę Afraid Of Sunlight zespół przypomniał pełnym energii utworem King, a This Strange Engine zagościło na scenie przy dźwiękach Man of 1000 faces. Wybierając na dwa pierwsze bisy wspomniane wyżej długasy z Marbles Marillion przypomniał mi magiczny wieczór z trzeciego dnia konwencji w Port Zelande w 2009r. kiedy to panowie zagrali same najdłuższe utwory ze swego repertuaru (wyłączywszy oczywiście z tego zestawu pewien stary utwór na literkę G).
A gdy po raz trzeci publiczność wywołała Marillion, na środku sceny pojawił się sam Mark Kelly. Najpierw z uśmiechem na twarzy troszkę ponarzekał, że dranie z zespołu zostawiły go samego, a potem stwierdził, że teraz to on zagra to, na co sam ma wielka ochotę. I zagrał… Garden Party. Alfred Hitchcock lepiej by tego nie zaplanował. Przecież to niemal od zarania istnienia tego zespołu jeden z największych koncertowych wymiataczy. Ku przerażeniu ekipy technicznej i reszty zespołu Mr.h wykonał swą tradycyjną wspinaczkę na jeden z zestawów głośnikowych (raczej mało stabilny) i spod sufitu poprowadził zgromadzonych do wykrzyczenia na setki gardeł kultowego I’m fucking. Spektakl zakończył Ian Mosley perkusyjnym motywem znanym z finału Forgotten Sons z koncertowego mini albumu Real to Reel.
Na taki Marillion w Polsce czekałem od wspaniałych koncertów promujących w roku 1995 mój ulubiony album Afraid Of Sunlight. I choć kolejne powroty do naszego kraju niemal zawsze oznaczały świetne występy to jednak dopiero w Holandii znów zobaczyłem, co to znaczy prawdziwa energia. Tym razem i polska publiczność to dostała. To był ostatni koncert Marillion w roku 2012. Być może dlatego zespół ani troszkę się nie oszczędzał. I było to widać w każdej sekundzie tego wieczoru. Takiego koncertu nie spodziewałem się zupełnie. Było w nim wszystko to co Tygryski lubią najbardziej. I świetne (przekrojowo dobrane) utwory i wykonawczy luz i aktorska interpretacja i nieplanowane improwizacje. No i ta energia. Niesamowita, pozytywna energia.
Zobaczyć Marka Kelly rzucającego czymś w Iana Mosleya, a następnie chowającego się niczym w okopach za swoimi klawiszami w obawie przed rewanżem…. BEZCENNE!
Cieszę się, że po tylu latach ten zespół nadal jeszcze potrafi tak pozytywnie zaskoczyć.
Setlista:
Gaza
Warm Wet Circles
That Time Of The Night
Sky Above The Rain
You’re Gone
Power
Neverland
Sounds That Can’t Be Made
The Great Escape
King
Runaway (Del Shannon)
Man Of 1000 Faces
***
Ocean Cloud
***
Invisible Man
***
Garden Party