ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 

felietony

23.04.2010

Elementarz progresywny - Część I

Jak sobie popatrzyłem jakie to płyty musi Kosiak ocalać od zapomnienia, to stwierdziłem, że chyba coś jest nie tak. Albo nawet bardzo nie tak.
Ileż razy można przerabiać elementarz?
 
 
Jak sobie popatrzyłem jakie to płyty musi Kosiak ocalać od zapomnienia, to stwierdziłem, że chyba coś jest nie tak.  Albo nawet bardzo nie tak. Moje lepiej wychowane „ja” powiedziałoby, że z wiedzą muzyczną w narodzie jest źle. A to moje gorsze, powiedziałoby bez ogródek (albo ogródków) – jesteśmy w głębokiej dupie. Muzycznej. PRL to były chujowe czasy, ale przynajmniej w radiu było sporo dobrej muzyki. Pod tym względem ten typ indoktrynacji sprawdzał się. Nie było za to komercyjnych radiostacji, które wszystkie grają trzydzieści tych samych piosenek na krzyż i de facto stały się dodatkiem do durnych SMS-owych „konkursów”, które są zwykłym rozdawaniem pieniędzy (albo samochodów). A teraz – już pewnie drugie pokolenie muzycznych analfabetów zaczyna dorastać.
 
Rock progresywny to muzyka wymagająca. Przede wszystkim osłuchania, a szczególnie w klasyce gatunku. A szczególnie dlatego, że wszystko co najlepsze w tej muzyce już było. I to często ze czterdzieści lat temu. Brak osłuchania w klasyce uniemożliwia prawidłowy stosunek do teraźniejszości. Jasne. Nic na siłę, nie od razu Kraków zbudowano. Jeżeli jednak ktoś łapie bakcyla, powinien jak najszybciej zająć się pozycjami klasycznymi – chce się aspirować do „elyty” (a czasem prog-fanom wydaje się że takową są), to trzeba włożyć trochę więcej własnej pracy – nie ma lekko.
 
Już słyszę chóralne jęki – ale jak to wszystko ogarnąć? Przecież to ponad czterdzieści lat! Dokładnie czterdzieści trzy. Ale po pierwsze liczy się raptem trzynaście, od 1967 do 1979 roku włącznie. Reszta to raczej zmiotki i wyskrobki. Po drugie,  żeby mieć solidne podstawy do dalszej penetracji gatunku wystarczy znać jakieś 50-60 płyt. Które zresztą postaram się poniżej pokrótce przybliżyć. Zrobię to rocznikowo, tak chyba będzie najlepiej.
 
Czyli:
 
Krótki przewodnik dla początkujących i niedouczonych prog-fanów  -  „Znacie to posłuchajcie im. Alzheimera”
 
Kilka uwag ogólnych na początek:
 - Prog-rock nie zaczął się w 1995 roku od „Sky Moves Sideways” Porcupine Tree, tylko prawie trzydzieści lat wcześniej.
 - Prog-rock nie jest jakimś ściśle określonym gatunkiem muzycznym – ma wiele twarzy, a w latach siedemdziesiątych miał nawet kilkadziesiąt. Wszystkie urodziwe.
 - Prog-rock nie jest wartością samą w sobie.
 - Prawdziwy fan prog-rocka słucha wszystkiego.
 
Uwagi ogólne.
Starałem się być w miarę możliwości obiektywny w doborze płyt do elementarza, ale na pewno poniższy tekst jest na pewno „skażony” moimi prywatnymi gustami. Trudno tego uniknąć. Ale Absolutny mus tworzyłem raczej rozsądkiem, a nie sercem – starałem się dobrać kilkadziesiąt płyt, które w powszechnej opinii fanów i znawców są absolutnie wybitne i najważniejsze. Myślę, że tu kontrowersji żadnych nie będzie. Prędzej ktoś może obruszyć się, że dany tytuł umieściłem w Dla zainteresowanych, a nie Absolutny mus. Też bym pewnie jeszcze dorzucił kilka tytułów spośród moich ulubionych, ale musiałem być obiektywny i umieścić tam płyty o ustalonej renomie, takich jak żona cezara – bez skazy. Ktoś może się tez zastanawiać, dlaczego napisałem o jednym zespole, a nie napisałem za to o innym. Materiału jest bardzo dużo, trzeba było jakąś selekcję przeprowadzić. Wybrałem może nieco kontrowersyjne, ale w takiej sytuacji najbardziej sensowne kryterium doboru – mianowicie popularność. No bo i jakie inne? Artystyczne? Nie bardzo. Ustalanie kto jest lepszy, a kto gorszy, jest niewykonalne, bo tego nie da się zmierzyć. A ilość sprzedanych płyt i wielkość koncertów – to już jak najbardziej. Ale akurat w przypadku prog-rocka sława i walory artystyczne  szły w parze. 
Skoncentrowałem się  praktycznie tylko na zespołach  angielskich, z rzadka wspominając inne nacje. To też musiała być jakaś forma selekcji. Z tych innych  wspomniałem tylko te, które odniosły znaczący sukces międzynarodowy – czyli de facto tylko Focus. Można byłoby się zastanawiać jeszcze nad Eloy, ale ich popularność była raczej lokalna i ograniczała się mniej więcej do samych Niemiec. Większe sukcesy międzynarodowe odnosił Triumvirat – czyli niemiecka odpowiedź na Emerson Lake & Palmer. Oczywiście prog-rock w Europie to nie tylko Wielka Brytania. Włoska, czy francuska scena progresywna jest na pewno bardzo godna uwagi, ale po pierwsze jest to temat na zupełnie nowe, obszerne opracowanie, albo nawet opracowania. Po drugie popularność tych wykonawców była zwykle lokalna – choćby z powodów bariery językowej.  Uprzedzając ewentualne zarzuty typu – „Bo nie ma”  - no nie ma. To ma być elementarz, a nie „Zbrodnia i kara” Dostojewskiego.
 
 
 
1967
 
A wszystko zaczęło się od singla z piosenką opartą na „Arii na strunie G” Jana Sebastiana Bacha. „Whiter Shade of Pale” Procol Harum wiosną i wczesnym latem 1967 roku przez wiele tygodni królowało na brytyjskiej liście przebojów. Też w tym roku ukazały się trzy pierwsze duże płyty, które można nazwać prog-rockowymi – „Procol Harum” – Procol Harum”, „Days of The Future Passed” – The Moody Blues i „The Thoughts of Emerlist Davejack” – The Nice. (Wszystkie trzy zrecenzowane są na Artrocku – tu, tu i tu). Każdy z tych zespołów zaproponował coś, co potem weszło do progresywnego kanonu – Procol Harum zaczęło łączyć rocka z muzyką klasyczną, The Nice zaproponowało pewne rozwiązania aranżacyjno-kompozytorskie (np. w „Rondo” lub „War and Peace”) . A Moodies nagrali płytę z orkiestrą. Dobrze, ale gdzie Pink Floyd? Floydzi w tym czasie bawili się w psychodelię, a ich debiut (recenzja tu) wcale nie był taki przełomowy i odkrywczy. Zdecydowanie bardziej podoba mi się z tego okresu debiut Traffic – „Mr. Fantasy”.
 
Absolutny mus:
„Procol Harum” – Procol Harum
„Days of The Future Passed” – The Moody Blues
„The Thoughts of Emerlist Davejack” – The Nice
Dla zainteresowanych:
Pink Floyd - The Piper At The Gates Of Down
Traffic – Mr. Fantasy
 
1968
Ponieważ dawniej na nowe płyty jakiegoś wykonawcy nie czekało się latami, bo najczęściej zespoły wydawały swoje nowe dzieła na zasadzie – “co rok – prorok”. Każdy z wspomnianych wcześniej zespołów nagrał coś nowego. Nas powinny najbardziej interesować Procol Harum i The Nice – każdy z nich nagrał rockową suitę! Ale palmę pierwszeństwa pod tym względem dzierży Procol Harum - "In Held 'Twas in I" była pierwsza,  „Ars Longa Vita Brevis” ukazała się kilka miesięcy później. 
Jankesi zbytnio się podobną muzyką nie zajmowali, ale Electric Prunes, kapela uprawiająca  na co dzień sympatyczną psychodelię nagrała płytę „Mass In F Minor”, rockową mszę, muzycznie „podpierająca się” oczywiście o muzykę klasyczną, z tego powodu mającą no, powiedzmy progresywny charakter. Był to jednak tylko jednorazowy wyskok tej kapeli. Do historii rocka przeszli też inni Amerykanie – Iron Butterfly i ich suita „In-A-Dadda-Da-Vida”.
Poza tym debiutowało Jethro Tull („This Was”), ale na razie „żenili” ze sobą rocka, bluesa, folk i jazz w dokładnie takiej kolejności. Floydzi wyrzucili Barretta i nagrali przy okazji takie sobie „Soucerfull of Secrets”. A  Collosseum już ostro koncertuje i przygotowuje swoją pierwszą płytę.
 
Absolutny mus:
W całości – żadna płyta. Ale ze względu na suity: Procol Harum – „Shine on Brightly”, The Nice – „Ars longa Vita Brevis”, Iron Butterfly – “In-A-Gadda-Da-Vida”
Dla zainteresowanych:
Jethro Tull – “This Was”
Electric Prunes – “Mass in F Minor”
The Moody Blues – “In A Search of Lost Chord”
 
1969
No to się działo! Zaczęło Colosseum. Ich debiut, „Those Who Are About to Die Salute You/Morituri Te Salutant” (recenzja tu) to też jeden z pionierskich krążków w historii prog-rocka, chociaż nagrany przez zespół, który raczej jest uważany za jazz-rockowy. I też Colosseum odpowiada za suitę numer 4 w historii rocka – kilka miesięcy później był już następny album - „Valentyne Suite” z niezapomnianym utworem tytułowym (moja jazda obowiązkowa każdego 14go lutego). Ale najlepsze przyszło na koniec roku – debiut King Crimson – „In The Court of The Crimson King” (tak zwana „Gęba” – przy okazji jedna z najlepszych okładek w historii rocka)(recenzja). Prog-rock jeszcze nie wyszedł z pieluszek, a już sobie zafundował jedno z najlepszych dzieł w swojej historii, no bo debiut King Crimson jest jednym z najważniejszych, a według bardzo wielu – najważniejsza płytą prog-rockową. Ci drudzy za najważniejszą uważają „Ciemną Stronę” Floydów. Chociaż nasz plebiscyt na prog-rockową płytę wszech czasów wykazał przewagę tych pierwszych. O Floydach też nie możemy zapomnieć. Nagrali „hybrydowy” album „Ummagumma” – pierwsza płyta live jest rewelacyjna, za to ta studyjna to głównie eksperymenty poszczególnych członków zespołu (każdy dostał po jakieś 10 minut) – większość można sobie odpuścić. Jethro Tull nagrało swoja drugą płytę „Stand up” i wylądowało na pierwszym miejscu brytyjskiej listy przebojów. A Moody Blues nagrało swój najpiękniejszy album – “To Our Childrens' Childrens' Children”(recenzja tu). Debiutowało Renaissance, Yes, Genesis (recenzja) i Van Der Graaf Generator.
 
Absolutny mus:
King Crimson – „In The Court of The Crimson King”
Colosseum - „Those Who Are About to Die Salute You/Morituri Te Salutant”, „Valentyne Suite”
Pink Floyd – „Ummagumma” – ale ze względu na płytę koncertową
Moody Blues, The - “To Our Childrens' Childrens' Children” (osobiste skrzywienie)
Dla zainteresowanych:
Jethro Tull – „Stand up”
Van Der Graaf Generator – „Aerosol Grey Machine”
East of Eden – “Mercator Projected by…”(recenzja)
 
1970
Prog-rock full in swing! A najważniejszym wydarzeniem owego roku, a na pewno najgłośniejszym było objawienie się publiczności, przy wtórze armat,  supergrupy Emerson Lake & Palmer, na festiwalu Isle of Wight. Poza tym… Płyt od cholery, trudno nawet te co bardziej prominentne wymienić, ale spróbuję. Van Der Graaf Generator, po tym jak rozleciał się pierwszy skład i po krótkiej hibernacji, szybko wróciło na scenę, zaznaczając swoją obecność dwoma rewelacyjnymi albumami – „The Least We Can Do Is Wave to Each Other” i „H to He Who Am The Only One” (recenzja tu). Oczywiście Emerson Lake & Palmer nie ograniczyli się tylko do koncertów, ukazała się też i płyta „Emerson Lake & Palmer” (recenzja). Ale wcześniej ukazała się ostatnia regularna płyta The Nice – „Five Bridges”(recenzja) – śmiała koncepcja, żeby zebrać razem zespół rockowy i orkiestrę symfoniczna i nagrać na żywo własne utwory i mocno przerobione przeróbki dzieł kompozytorów muzyki klasycznej, efekt – ponoć kontrowersyjny, ale mi się ten album bardzo podoba, bardziej niż późniejsze „Obrazki z Wystawy” ELP. Pink Floyd też nagrało rzecz wielką – czyli „Atom Heart Mother” (czyli „Krówkę”). King Crimson mimo permanentnych fluktuacji personalnych nagrało dwie płyty „In The Wake of Poseidon”, która jest w sumie raczej tylko gorszą wersją debiutu, a w jesieni genialnego „Lizarda” (recenzja). Genesis już pozbyli się popowych naleciałości i ukazał się ich „właściwy” debiut – „Tresspass”. Procol Harum nagrali bardzo dobre „Home”, Yes dobre „Time And The Word”, Strawbs znakomity koncert „Just a Collection of Antiques and Curios”(recenzja), a w międzyczasie przepoczwarzyli się z folk-blue-grassowego akustycznego trio w elektryczny rockowy kwintet z Rickiem Wakemanem na klawiszach. Za to Jethro Tull obniżyło loty, ich trzecia płyta „Benefit” jest bardzo nierówna. Z nieco szerzej pojętego prog-rocka – Traffic – „John Barleycorn Must Die”, Spooky Tooth (and Pierre Henry) – “Ceremony”, Family – “A Song for Me” (poza tym te płyty bardzo lubię i uważam, że są znakomite). Debiutowali Hawkwind, Gentle Giant, Supertramp (recenzja), Barclay James Harvest, Curved Air.
 
Absolutny mus:
Emerson Lake & Palmer – “Emerson Lake & Palmer”
Van Der Graaf Generator - „The Least We Can Do Is Wave to Each Other”,  „H to He Who Am The Only One”
The Nice – „Five Bridges”
Pink Floyd – „Atom Heart Mother”
King Crimson – „Lizard”
Dla zainteresowanych:
King Crimson - „In The Wake of Poseidon”
Genesis – „Tresspass”
Procol Harum – „Home”
Yes – “Time And The Word”
Strawbs - „Just a Collection of Antiques and Curios”
Gentle Giant – “Gentle Giant”
Supertramp – “Supertramp”
Barclay James Harvest – “Barclay James Harvest”
Traffic – „John Barleycorn Must Die”
Spooky Tooth (and Pierre Henry) – “Ceremony”
Family – “A Song for Me”
Curved Air – “Air Conditioning”
 
1971
Rozwój gatunku jest lawinowy. Płyty genialne ukazują się średnio raz w miesiącu, rewelacyjne i świetne raz na dwa tygodnie, a bardzo dobrych i dobrych to nawet nikt nie liczy. Przede wszystkim Van Der Graaf Generator – „Pawn Hearts” (recenzja)  - najlepsza płyta VDGG i jedna z najlepszych prog-rockowych ever! Myślę, że znajdzie się nawet spore grono osób, które nawet stwierdzi, że nic lepszego w tym gatunku nie powstało. I nie będzie to bluźnierstwo, bo to najwyższa progresywna półka, taka jak „Ciemna Strona” Floydów, czy debiut King Crimson. Floydzi po „Krówce” zaserwowali „Meddle” (recenzja), ale szału nie wywołali. Suita „Echoes” jest znakomita, ale z  pierwszej strony,  oprócz „Fearless” i „One of These Days” o reszcie można zapomnieć. W Jethro Tull nastąpiła pewna rewolucja muzyczna, a jej efektem był „Aqualung” (recenzja), który już można uznać za ich właściwy akces do progresywnego klubu. Emerson Lake Palmer nagrało dwie znakomite płyty  - koncertową „Pictures at The Exhibition” i studyjną „Tarkus”. „Pictures…” było luźną adaptacją cyklu miniatur fortepianowych Modesta Musorgskiego i fragmentów poematu symfonicznego „Noc na Łysej Górze”. To jeden z bardziej znaczących albumów koncertowych w historii rocka. „Tarkus” to przede wszystkim sztandarowa suita tytułowa, a potem kilka krótszych utworów z drugiej strony. Nie wszystkie – knajpiane boogie „Are You Ready Eddy?” to nie moje klimaty. Co do albumów koncertowych – po nieudanych koncertach na Sycylii rozpadło się Colosseum, ale niedługo potem ukazał się ich album koncertowy – „Live” – jeden z najważniejszych „żywców’ w historii rocka – nie tylko progresywnego. Yes i Genesis  wykazują wyraźną zwyżkę formy. „Nursery Crymes” (recenzja) brzmi lepiej, utwory są bardziej wyrafinowane, poza tym jest tutaj „The Musical Box” i „Fountain of Salmacis”. Yes pokazali się z jeszcze lepszej strony – najpierw znakomity „The Yes Album” z "Yours Is No Disgrace", „Starship Trooper” i "I've Seen All Good People", potem jeszcze lepszy „Fragile” z "Roundabout", "South Side of the Sky", "Long Distance Runaround" i suitą "Heart of the Sunrise". Te dwie płyty stały dla nich przepustką do rockowej pierwszej ligi. Aha, podczas swojego amerykańskiego tournee w tym roku Yes był supportem… Grand Funk Railroad. Barclay James Harvest nagrało swoją najlepszą płytę – „Once Again” (tam jest „Mockingbird”). Caravan również - „In the Land of Gray and Pink” ze suitą „Nine Feet Underground”, także i Focus – “Focus II/ Moving Waves”(recenzja)  ze suitą “Eruption”. Kolejne płyty wydali Hawkwind, Gentle Giant, szef VDGG, Peter Hammill zadebiutował jako solista świetnym albumem „Fool’s Mate”, z gościnnym udziałem Boba Frippa (raczej nie ma to nic wspólnego z dokonaniami VDGG, to zbiór piosenek). A King Crimson w kolejnym już składzie nagrało różnie oceniane „Islands” (moim zdaniem bardzo dobra, chociaż nawet jak na KC – dość specyficzna). Renaissance wydało swoja drugą płytę „Illusion”(recenzja), ale w ciągu kilku miesięcy, które minęły od nagrania do wydania krążka skład zmienił się całkowicie, to już był „ten” Renesans z Annie Haslam i Michaelem Dunfordem.
 

Absolutny mus:

King Crimson - "Islands"

Van Der Graaf Generator – „Pawn Hearts”
Pink Floyd – “Meddle” – mimo wszystko, głównie ze względu na “Echoes”
Colosseum – „Live”
Emerson Lake &Palmer – „Pictures at The Exhibition”, “Tarkus”
Yes – “The Yes Album”, “Fragile”
Caravan – “In The Land of Grey And Pink”
Jethro Tull – “Aqualung”
Dla zainteresowanych:
Genesis – “Nursery Cryme”
Focus – “Focus II/ Moving Waves”
Barclay James Harvest – “Once Again”
Renaissance – “Illusion”
Peter Hammill – “Fool’s Mate”

 

cdn!

 
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.