Colosseum to był pomysł Johna Hisemana, perkusisty znanego ze współpracy z wieloma uznanymi bluesmanami, min. Johnem Mayallem. Praktycznie od początku współdziałał z nim inny doświadczony muzyk – wzięty saksofonista Dick Heckstall-Smith, który wcześniej grał u Grahama Bonda w jego Organization. Panowie dobrali sobie do współpracy jeszcze kilku, równie sprawnych muzyków i pierwszy skład Colosseum mógł zacząć funkcjonować na brytyjskiej scenie muzycznej w 1968 roku. Najpierw były oczywiście koncerty, pod koniec roku weszli do studia, żeby nagrać swoja debiutancką płytę. Jak to zrobili, pojechali dalej koncertować, tym razem na Kontynent. Po powrocie do Wielkiej Brytanii okazało się , że album odniósł spory sukces, a ich koncerty przenoszone są do sal znacznie pojemniejszych, niż wcześniej planowano. Co było tego powodem – Colosseum zaproponowało niespotykaną wcześniej mieszaninę jazzu, bluesa, rhythm’n’bluesa i muzyki klasycznej. Niby The Nice mieszało to samo, ale proporcje były całkiem inne, do tego Colosseum tworzyli muzycy znacznie sprawniejsi warsztatowo. Ze względu na te inne proporcje, powstało coś nowego, co potem zaczęto nazywać jazz-rockiem. I to się spodobało, chociaż zbyt łatwe to w odbiorze nie było (ale czasy były takie, że dobre rzeczy przebijały się stosunkowo łatwo). Samo Colosseum jest raczej bardziej utożsamiane z tym gatunkiem , a nie z rockiem progresywnym. Niewątpliwie ich wpływ na innych wykonawców, również prog-rockowych, był jednak nie do przecenienia. Do tego trzecia w kolejności rockowa suita to „Valentine Suite” - tytułowy utwór z ich drugiej płyty (też wydanej w 1969 roku).
Takie a nie inne preferencje muzyków zdecydowały, że właśnie bluesowy, czy rhythm’n’bluesowy pierwiastek w ich muzyce był dominujący. Album „Morituri Te Salutant” zawierał dość różnorodny materiał, nie do końca autorski, bo na początek jest „Walking in The Park” Graham Bonda (pierwszy przebój pierwszej polskiej dyskoteki – sopockiego „Non-Stopu”), a do tego po raz kolejny poszła do obróbki „Aria na Strunie G” Jana Sebastiana Bacha – jako „Beware Ides of March” z wspaniałą partią saksofonu Dicka Heckstalla-Smitha . Delikatny „Mandarin” odwoływał się do tradycyjnej muzyki japońskiej. Nie mogło zabraknąć też bluesów – „Plenty Hard Luck” autorstwa zespołu i klasyk Leadbelly’ego „Backwater Blues”. Mimo swojej różnorodności jest to rzecz dojrzała i spójna, bardzo udana pod każdym względem. Tak wiec zupełnie nie dziwi, że Colosseum szybko stało się zespołem popularnym i szanowanym, nie tylko na wyspach, ale też w całej Europie. Jego pozycję umocnił jeszcze następny album „Valentine Suite”, a zdecydowanym opus magnum grupy stało się wydany w 1971 roku koncertowe, dwupłytowe (*) wydawnictwo zatytułowane po prostu „Live”. Do tej pory uważany jest jako jedno z najlepszych wydawnictw koncertowych w dziejach rocka.
* - na winylu, na CD wyszło jako jedna płyta, a remaster jest o jeden utwór dłuższy .
ZAKOŃCZENIE
Cztery różne zespoły i cztery płyty. Wszystkie co najmniej bardzo dobre, a każda inna – Procol Harum odniosło największy (wtedy) sukces komercyjny, Colosseum przedstawiło propozycję najbardziej dojrzałą, The Nice o największym wpływie na przyszłość, a płyta The Moody Blues najlepiej brzmiała. W odniesieniu do The Nice, Colossoeum i Procol Harum można powiedzieć, że najlepsze jeszcze było przed nimi. „Days of The Future Passed” uważane jest za największe dokonanie The Moody Blues. I nie bez racji. Ale ja uważam, że „To Our Children’s...” czy „Seventh Sojourn” wcale mu nie ustępują.
Różnie potoczyły się losy zespołów. Najkrótszą historię ma The Nice. Zespół w 1969 roku definitywnie odgwizdał koniec meczu, bo Emerson znalazł sobie nowych kolegów. Reszta zespołów z krótszymi (The Moody Blues) lub dłuższymi (Colosseum – bagatela 23 lata przerwy )przerwami działają do dzisiaj. Ale Colosseum po śmierci Dicka Heckstalla-Smitha pewnie zakończy definitywnie działalność. Procol Harum i The Moody Blues głównie koncertują, z rzadka nagrywają płyty z nowym materiałem – Procol Harum od reaktywacji w 1991 roku zaledwie dwie płyty, ostatnią 3 lata temu, a The Moody Blues w podobnym okresie też dwie, tyle, że ostatnią „Strange Times” 6 lat temu.
Osoby nieco mniej osłuchane w tym temacie, a spodziewające się nie wiadomo jakich dzieł progresywnych, w dzisiejszym rozumieniu tego terminu, mogą się dość srodze zawieść. Bo po pierwsze , kiedy te płyty powstawały nie istniał jeszcze rock progresywny, nikt jeszcze nawet tego terminu nie wymyślił, po drugie – mają już prawie po 40 lat. Nawet zremasterowane brzmią jak na dzisiejsze standardy, niezbyt rewelacyjnie (ale orkiestra w „Days of The Future Passed” broni się spokojnie). Jednak jeśli ktoś nie ma zbytnich zapędów audiofilskich i bardziej interesuje go co gra, a nie jak gra, no to może znaleźć na tych płytach dużo ciekawych rzeczy.