Niedawno w gronie znajomych wynikła dyskusja, jaką piosenkę wybrać na pierwszy taniec na weselu. W pewnym momencie padła propozycja “Lost” – Van Der Graaf Generator. Wow. Pomysł deko od czapy, żeby nie powiedzieć całkowicie absurdalny (abstrahując od samej instytucji małżeństwa, która wydaje się być jeszcze bardziej absurdalna). Po pierwsze – wydźwięk utworu jest mało optymistyczny, a wręcz przeciwnie. Po drugie – jak to tańczyć? Po trzecie – za długie, ponad jedenaście minut, a wersji singlowej nie ma. Po czwarte – jak Piotruś Pan zawyje - I love You – to połowa gości ucieknie. A dlaczego tylko połowa? - zapyta bardziej dociekliwy i zorientowany w temacie czytelnik. Odpowiadam – bo ta pierwsza ucieknie od razu. Pierwszy taniec to nie jest jeszcze ta pora uroczystości, kiedy goście są dostatecznie pijani, żeby było im dokładnie wszystko jedno co gra. Po co taki wstęp? Anegdota na początek, żeby jakoś recenzję zagaić. Niezbyt poważna, ale płyta za to bardzo poważna.
Krótko po nagraniu “Aerosol Grey Machine” pierwszy skład VDGG rozleciał się. Zespół przestał istnieć. Na krótko. Hammill szybko zebrał nowy, ten “właściwy” skład, co prawda jeszcze z Potterem na basie, ale już z Jaxonem i na poczatku 1970 roku ukazał się album “The Least We Can do Is Wave to Each Other”, w dwóch trzecich absolutnie rewelacyjny, w jednej trzeciej trochę gorszy. Jako całość znakomity, a finałowa apokalipsa “After The Flood” już od prawie czterdziestu lat wgniata słuchaczy w fotele. Jakby tego było jeszcze mało, kilka miesięcy później ukazał się następny – “H to He Who Am The Only One”. Nie będę wnikał, który jest lepszy – dyskusja czysto akademicka, sprawa zupełnie nie do rozstrzygnięcia. Obie są na tyle dobre, że nawet gdyby nie było “Pawn Hearts” to i tak VDGG miałoby poczesne miejsce w prog-rockowym panteonie. Ale osobiście wolę tą drugą.
“H to He...” zaczyna się nawet dosyć podobnie jak “The Least We Can Do...” – “Killer” i “Darkness” – “House with No Door” i “Refugee”. Takie dwie pary. Najpierw małe horrory, a potem coś znacznie spokojniejszego, piękne delikatne ballady. Ale potem już każda idzie sobie.
Niewątpliwie opus magnum tej płyty to “Lost”. Wypruwający duszę i flaki. Szaleńczy skowyt miłości (?). Chyba tylko w “Pladze Latarników” Hammill wydaje się być bliższy obłędu. Ale nawet tam nie czuje się takiego zaangażowania emocjonalnego. To słynne “I love You” jest jak wypalone rozżarzonym żelazem. A tak przy okazji. Ile razy w karierze Hammill użył zwrotu - I love you? A przecież napisał takich utworów na tuziny. No właśnie. Cała jego liryka miłosna charakteryzuje się lekceważeniem czteroliterowego słowa na “L”. Chociaż tyle wspaniałych rzeczy wyszło spod jego pióra…
Wracając do “H to He...” jakoś nigdy nie specjalnie nie przepadałem za zamykającym album “Pioneers over c”. W przeciwieństwie do reszty ma raczej luźną strukturę i zawsze mi się wydaje, że wszystko się tam jakoś po kątach rozłazi – taka muzyczna ameba. A może to dlatego, że jest on po prostu po “Lost”, a po “Lost” wszystko musi się wydawać letnie i rozlazłe. Chociaż kiedy słuchałem tego po raz kolejny, żeby sobie album odświeżyć, to jakoś tak lepiej mi się tego utworu słuchało. Kwestia przyzwyczajenia, czy po dwudziestu latach zaczynam się do niego przekonywać? I tak Hammill przecenił możliwości rodzaju ludzkiego. Akcja utworu dzieje się w 1983 roku, a dotyczy masowych podróży międzygwiezdnych – kolonizacja innych planet i takie tam podobne. Piotruś Pan na początku swojej działalności zajmował się czasem science-fiction i “Pioneers Over c” jest tego przykładem, ale jednym z ostatnich, gdyż jeszcze w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych raczej zarzucił tą tematykę. Jak widać, autor zdecydowanie przesadził z wiarą w możliwości ludzkiej technologii, bo nie wydłubaliśmy się na tyle z Ziemi, żeby dotrzeć na planety własnego układu gwiezdnego (chociaż technicznie jest to zupełnie wykonalne, tylko zaj…, ee strasznie kosztowne) ), a o innych to nie ma co mówić. No, ale co tu mówić o podróżach międzygwiezdnych, skoro w środku Europy używanie dróg jest wyzwaniem i może skończyć się śmiercią, albo kalectwem.
VDGG na swoim trzecim albumie momentami zbliżył się do muzycznego absolutu, a rok później go osiągnął. Albo wyznaczył jego nowy poziom.