Nie tak dawno przyszło mi skonstatować na innych, nie całkiem muzycznych sieciowych łamach, że jednym z najlepszych argumentów za tezą o bezsensowności pisania o muzyce, przynajmniej tego, które nie próbuje być naukową analizą, jest prosty, emocjonalny folk albo blues. Post-rock – zwłaszcza mało oryginalny, a Mono raczej pilnują utartych ścieżek, niż wyznaczają nowe – sprawdza się w tej roli równie dobrze. Relacja z koncertu japońskiej grupy, jeśli pominąć kwestie supportu i lokalizacji, mogłaby wyglądać identycznie jak sprawozdania z jej zeszłorocznych występów (do przeczytania tutaj).
Funkcję rozgrzewacza pełnił Dirk Serries, który pod szyldem Microphonics pojawił się w Firleju po raz drugi w ciągu ostatnich kilku tygodni – 30 kwietnia, podczas Asymmetry Festivalu, towarzyszył na scenie między innymi Electric Wizard. Ten rodzaj muzyki wydaje się znacznie łatwiej przyswajalny na początku niż na końcu wieczoru i może dlatego wczorajszy koncert zrobił lepsze wrażenie: przed miesiącem artysta prezentował się po kilku godzinach innych, często wyczerpujących przedstawień, przez co jego szumiący, nieprowadzony przez żaden rytm ambient po prostu usypiał. Teraz było inaczej – hałaśliwa, ale zarazem mocno niekiedy gilmourowska gitara przetwarzana przez elektronikę pozwalała się słuchać i przez 20 minut występu była jak najbardziej do zaakceptowania.
Koncert Mono trwał oczywiście znacznie dłużej: wraz z bisem – tak, od pewnego czasu Japończycy grają bisy – zbliżył się do dwu godzin. Zazwyczaj czwórka muzyków korzystała z perkusji, basu i gitar; zdarzyło się, że obsługujący zwykle pierwsze z wymienionych instrumentów odpowiednio Yasunori Takada i Tamaki Kunishi podchodzili do klawiszy. Takada miał w zanadrzu także gong, ale z tego sprzętu korzystał rzadko. Jednak brzmienie Mono to przede wszystkim gitary Yody i Takaakiry Goto, które budują dźwięk na tyle gęsty, że mimo płynności i nieimponującego tempa twórczość grupy może – zgodnie z kontrowersyjnymi z pozoru twierdzeniami organizatorów – wydać się na swój sposób ekstremalna.
Wtedy przynajmniej, kiedy przypominający sinusoidę wykres głośności przybiera najwyższe wartości: muzyka Japończyków to nieustające balansowanie między wyciszeniem a brutalnym znęcaniem się nad instrumentami. Znane z płyt i koncertów dziesiątek innych zespołów, ale trzeba przyznać, że formacja z Azji to ścisła czołówka, robiąca wrażenie porównywalne z GY!BE albo Red Sparowes. Może zmęczyć, nie potrafi zaskoczyć, ale znakomicie hipnotyzuje. Też dobrze.