Choć Katatonię i Evergrey widziałem już wielokrotnie, to jednak zobaczyć te formacje na jednej scenie, podczas tego samego wieczoru, to dla mnie ogromna frajda.
Bo prezentują typ metalu, który najzwyczajniej uwielbiam. Skupiony na ciężkich, selektywnych (Katatonia) i chłoszczących (Evergrey) riffach, spowity klimatycznym mrokiem i do tego okraszony pięknymi melodiami. I to wszystko znalazłem we wtorkowy wieczór w Progresji.
Ten jednak został zainaugurowany przez włosko – amerykański Klogr, który miałem okazję już oglądać niemalże dokładnie rok temu, w Krakowie, podczas headlinerskiej trasy… Evergrey. Ich rozpoczęty punktualnie o 19 półgodzinny występ padł (u mnie) ofiarą wszelkich powitalnych rozmów i spotkań, przez co słuchałem ich trochę na pół gwizdka. Ale było dobrze. Jak na „otwieracza” koncertu zabrzmieli solidnie i przestrzennie, z fajną produkcją świateł i dwoma niewielkimi ekranami za ich plecami. Zagrali cztery numery, co ciekawe, żaden z nich nie pochodził z ich ostatniego wydawnictwa, Fractured Realities, z ubiegłego roku.
Evergrey zagospodarował na scenie trzy kwadranse i jak zwykle w ich przypadku było to 45 minut emocji, szczerości i ekstremalnie mocnej jazdy. Może chwilami nieco chropawej i surowej (tu coś delikatnie było nierówno, trochę zawiodło brzmienie, które - według mnie - mieli najsłabsze tego wieczoru). Ale zagrali piękne rzeczy. Bo zaczęli od potężnego A Silent Arc z The Atalntic, w którym grający „na stopach” Simen Sandnes najzwyczajniej rozwalał system. Przynajmniej przez połowę koncertu uważnie obserwowałem nie tylko jego techniczną biegłość, ale i showmańskie zapędy. Miałem okazję, po samym koncercie, spotkać tego niezwykle sympatycznego i uśmiechniętego muzyka i nie omieszkałem krótko wyrzucić kilku peanów w jego kierunku. To z pewnością bardzo udany transfer do formacji po ubiegłorocznym odejściu Jonasa Ekdahla.
No dobra, co jeszcze wybrzmiało ze sceny? Między innymi majestatyczne i złowieszcze King Of Errors, kapitalne i wzniosłe Distance, ultra przebojowe Falling From The Sun z wykrzyczanym przez publiczność refrenem, czy najnowszy singiel OXYGEN!, który zagrano na sam koniec. Nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednej kompozycji, która tego wieczoru też się pojawiła. Mowa o moim ukochanym Cold Dreams z ostatniej płyty, w którym gościnnie zaśpiewał Jonas Renkse z Katatonii. No właśnie! Zaśpiewał na płycie, ale nie tu w Warszawie, na scenie Progresji. To oczywiście tylko moje, bardzo osobiste rozczarowanie, bo szanuję wybory każdego z artystów, ale dziwnie było patrzeć, gdy Tom S. Englund stał na scenie, z głośników „leciał” głos Jonasa będącego pewnie w tym momencie na zapleczu klubu, tuż za sceną.
Wieczór zwieńczyła szwedzka Katatonia swoim półtoragodzinnym setem. Dla mnie najlepiej nagłośnionym tego wieczoru i zagranym z dużym pietyzmem. Słuchałem i oglądałem ich z jeszcze większą przyjemnością, niż podczas tegorocznych wakacji na Ostrów Rock Festival. Muzycy promują aktualnie swój ostatni album Nightmares as Extensions of the Waking State, którego nie jestem jakimś wielkim fanem. Mimo to dobrze było usłyszeć cztery rzeczy z tej płyty (Thrice, The Liquid Eye, Wind of No Change, In the Event Of). Poza tym artyści sięgnęli przekrojowo do siedmiu innych krążków, odpalając między innymi takie ciosy jak Leaders, Austerity, The Longest Year, Old Heart Falls, July, Lethean, czy wreszcie na koniec, obowiązkowy Forsaker. Świetny wieczór, do tego w dość zacnie wypełnionej fanami Progresji.