The Show Must Go On… w poszukiwaniu korzeni.

To był maj, pachniała… nie no, dobra, mam trochę opóźnienia z poniższą relacją. Rzeczywiście pół roku temu wybrałem się, tym razem do Wiednia, posłuchać korzeni brzmień jazz-rockowych. I w zasadzie myślałem, że będzie to ostatni akt tryptyku „Fusion Eurotrip”, który dla Was opisuję, ale przyszły rok zapowiada kolejne jazz-rockowe emocje w Europie. I będzie naprawdę grubo! A później może przyjdzie czas na prequele, czyli opisywanie koncertów z poprzednich lat?  

Colosseum, 02.05.2025 – Porgy & Bess, Wiedeń

Na tzw. „dzień dobry” muszę napisać, że wielkim wstydem jest fakt, że Colosseum ostatnim razem było w Polsce w roku 2011 grając cyklicznie w Niemczech i okolicach co roku kilkanaście koncertów. A może to i lepiej? W końcu dzięki temu mogę realizować swój cykl „Fusion Eurotrip”, a raptem godzina tanimi liniami lotniczymi, rzut oka na piękne duże miasto i oczywiście Wiener Schnitzel to nawet więcej niż po prostu koncert w Polsce. 

Porgy & Bess to uznany, europejski jazzowy klub, który poza tym, że organizuje u siebie koncerty, daje możliwość obejrzenia ich na żywo na streamie za symboliczną opłatą. Ma swoją publiczność i świetną atmosferę. Na koncercie weteranów z Colosseum dosłownie pękał w szwach! Ale co w ogóle sprawiło, że chciało mi się przemieszczać taką drogę, żeby tych sympatycznych starszych panów zobaczyć w akcji? Otóż, jestem jazzrockowym freakiem, oni są pionierami w tej dziedzinie, a ja nigdy nie widziałem ich na żywo. Ale przecież w składzie nie ma już filarów grupy, Jona Hisemana, Dicka Heckstalla-Smitha i Dave’a Greenslade’a, więc dlaczego miałoby mnie to interesować?

Decyzję o tym wyjeździe podjąłem, gdy tylko usłyszałem najnowszy album sygnowany legendarnym szyldem – „Colosseum XI”. Klimat Colosseum, energia, soulowy żar. Coś pięknego, a szczegóły recenzji tej płyty znajdziecie w moim przewodniku po dyskografii grupy opublikowanym na łamach naszego portalu. Ale Colosseum to przecież wciąż, przymierzany do zastąpienia Blackmore’a w Deep Purple w 1975 - gitarzysta Clem Clempson, człowiek który nagrał m.in. „Demons & Wizard” z Uriah Heep - basista Mark Clarke, czy wreszcie jeden z najciekawszych wokali w historii muzyki, oczywiście Chris Farlowe. Na perkusji, choć prezentuje zupełnie inny styl niż Jon Hiseman, występuje Malcolm Mortimore. Ten facet grał z Arthurem Brownem, ale przede wszystkim Gentle Giant, co naprawdę dowodzi jego kompetencji. Saksofonista Kim Nishikawara i klawiszowiec Nick Steed też wpasowali się znakomicie, dodali zespołowi świeżości, jednocześnie łapiąc na nowym krążku klimat Colosseum. Poprzednie wydawnictwo, „Restoration” to było, jak sam tytuł wskazuje, bardziej docieranie się niż perfekcyjny blend.

Na wstępie przyznam, że poziom koncertu przerósł moje najśmielsze oczekiwania, a panowie zaskoczyli mnie energią i radością w ekspresji. Były monumentalne partie unisono, solistyczne popisy, czy te specyficzne glissy organów Hammonda – a przecież słuchanie brzmienia tego instrumentu, zwłaszcza w rockowej odsłonie, nie należy ostatnio do zjawisk powszechnych. Akustyka była świetna, brzmienie zaskoczyło mnie tym, że było dość ciemne, a osiemdziesięcioczteroletni Chris Farlowe na tym tle emanował wokalną charyzmą już od pierwszych fraz. To wciąż niesamowicie mocny głos i Chris nadal potrafi śpiewać falsetem! Nisko brzmiące partie perkusji powodowały, że każdy mocniejszy akcent wyzwalał dźwiękową potęgę. Clem Clempson raz po raz odlatywał w jamowym groovie ze świetną kontrolą nad frazowaniem i dynamiką w vintage’owym, lampowym soundzie. Koncert był podzielony na dwie części, a w repertuarze znalazły się zarówno utwory z najnowszych wydawnictw, jak i oczywiście te nieco… (ponad pięćdziesiąt lat!) starsze.

Znakomitym otwarciem było „Not Getting Through” z funkowym feelingiem, ekspresją Farlowe’a, czy wspomnianymi partiami unisono. Świetnie wypadły również bluesy – ten bardziej żywiołowy „Won’t Be Satisfied”, jak i ten majestatyczny, choć zadedykowany żartobliwie przez Clempsona byłemu premierowi UK Borisowi Johnsonowi - „No More Second Chances”. Pierwszą część koncertu zakończyła najpierw podróż historyczna do podwalin pod brytyjski jazz-rock, czyli świetna kompozycja The Graham Bond Organisation – „Walking in the Park”, a następnie prawdziwy popis partii klawiszowych – od fortepianu do Mooga, w wykonaniu Nicka Steeda w „English Garden Suite”. Drugą część widowiska rozpoczął utwór „Gypsy”… ależ tam wokalnie wczuwa się Mark Clarke! A jeśli już o wczuwaniu mowa, to w kolejno zagranym coverze Van Morrisona, który zresztą znalazł się także na najnowszym wydawnictwie, „Ain't Gonna Moan No More” soulowym żarem błyszczał Farlowe, a Kim Nishikawara dosłownie odpłynął w swojej solówce pokazując, że jest godnym następcą Heckstall-Smitha, czy Barbary Thompson. Później zabrzmiały jeszcze „Morning Story” Jacka Bruce’a, klasyk „Stormy Monday Blues”, czy „Hunters”, czyli znów fragment najnowszej płyty.

Najlepsze jednak oczywiście zostało na koniec – blisko szesnaście minut „Lost Angeles” z całym dobrodziejstwem inwentarza. Podobali mi się zwłaszcza panowie Clarke i Clempson, którzy uraczyli zgromadzoną widownię świetnym dialogiem obfitym w zaskakujące zwroty akcji choćby w obrębie dynamiki. A sam Clempson pokazał także ogromne wyczucie w posługiwaniu się slide guitar. Na bis zabrzmiało jeszcze, znów z repertuaru Jacka Bruce’a „Theme for an Imaginary Western”. Był to fantastyczny koncert w świetnej atmosferze – muzycy byli pełni luzu, humoru i było widać i słychać radość w tym, co robią. Do pełni szczęścia zabrakło mi tylko „Valentyne Suite” w repertuarze, ale liczę na to, że nie był to mój ostatni koncert Colosseum.  

Tekst i zdjęcia: Michał Chalota

Na ostatnim zdjęciu Chris Farlowe z autorem