…czyli o opolskim występie Pete Roth Trio i Tu-Ner na DrumFest 2025 i spełnieniu pewnego marzenia w Katowicach.

Grupa King Crimson miała i najwyraźniej ma do dziś niebagatelny wpływ na muzykę rozrywkową, skoro koncerty kolejnych zespołów z nią powiązanych wciąż nas „grzeją”. Rumieńce pojawiają się np. na samą myśl, że supergrupa BEAT planuje w przyszłym roku europejską trasę. Skąd o tym wiem? Ano niejaki Pat Mastelotto wygłosił to ze sceny… ale to dłuższa historia.

W piątkowy i sobotni wieczór w przedostatni weekend października przeżyłem kolejne wspaniałe muzyczne chwile… wiecie, z tych „naj-naj”. Najpierw wraz z moim zespołem Triple M miałem zaszczyt otworzyć koncert prawdziwych gigantów, czyli Treya Gunna, Pata Mastelotto i Markusa Reutera występujących jako Tu-Ner w katowickim MDK Koszutka. I z tej okazji, bez zbędnej autopromocji, chciałbym podziękować wszystkim, którzy dołożyli do tego występu swoją cegiełkę. Kolejnego dnia po raz pierwszy w życiu widziałem grającego na żywo Billa Bruforda. Miało to miejsce w Opolu, w Państwowej Szkole Muzycznej i zrobiło to na mnie naprawdę wielkie wrażenie. Tym bardziej, że jego występ poprzedził… Tu-Ner. I, choć oba zespoły funkcjonują w formie trio, były to kompletnie różne koncerty, totalnie inne muzyczne byty, oba jakże smakowite. I właśnie na tym drugim dniu skupię się.

Ale zaraz. Jak to w ogóle się stało, że obie ekipy pojawiły się na jednej scenie i że Bill Bruford znów znalazł się „za garami”? Ano wszystko miało miejsce podczas XXX edycji festiwalu Drum Fest, na którym to poziom artystyczny jest zawsze bardzo wysoki. A Bill? Jego comeback, o którym słyszałem jakiś czas temu, początkowo wydawał się raczej możliwy jedynie w kilku, może kilkunastu klubowych lokalizacjach w Wielkiej Brytanii. Nie sądziłem, że jest jakakolwiek szansa, że muzycy Pete Roth Trio wybiorą się gdziekolwiek poza Wyspy Brytyjskie. Tym bardziej do Polski.  

W różnych odcieniach karmazynu i nie tylko

Tu-Ner to zespół, który przywołuje klimat muzyki z ostatnich studyjnych albumów King Crimson i naprawdę robi to znakomicie – i to w trio! Jest tutaj miejsce na rockową dynamikę, złożone struktury kompozycyjne, nieparzyste podziały rytmiczne, czy przesterowane mocne partie gitar. Ale nie brakuje również momentów lżejszych, ambientowych, nostalgicznych… soundscapces, to słowo najlepiej to odzwierciedla. Instrumenty, na których grają Trey Gunn i Markus Reuter pozwalają im na bardzo szerokie spektrum rejestrów dźwięku. To sprawia, że mogą płynnie zamieniać się partiami, a raczej funkcją krycia dźwiękowej przestrzeni. Obaj mogą być basem, gitarą, a nawet jednocześnie jednym i drugim. Wspomnijmy choćby fantastyczne solo Treya w wysokich tonach w „Absinthe & A Cracker”. To wszystko jest granie straight, bardzo precyzyjne, o cyfrowym, żywym i nowoczesnym brzmieniu. Maszynowe, ale bardzo organiczne zarazem. Muzycy używają nowej generacji procesorów gitarowych z pominięciem wzmacniaczy, co daje ciekawe możliwości brzmieniowe. Co więcej, wykorzystują obie ręce do grania tappingiem bez użycia kostki czy tradycyjnego szarpania strun, a zatem wymaga to niesamowitej kontroli artykulacji. I robi to piorunujące wrażenie, tym bardziej jeśli nagłośnienie jest wyraziste, a takie było w Opolu. I oczywiście wizualnie wygląda to równie świetnie.

Sobotniego wieczoru można było nie tylko pokiwać głową i poczuć vibe tych wszystkich rytmicznych zawiłości, ale i przenieść się do najbliższego naszym czasom odcienia karmazynu słuchając m.in. „The ConstruKCtion of Light” (ach te kontrapunkty!) w początkowej fazie koncertu, czy „Larks’ Tongues in Aspic, Part IV” i wisienki na przysłowiowym torcie w postaci „Level Five”, które było ostatnim pięknym aktem. Wspomniałem tutaj o Markusie i Treyu, ale przecież słowa uznania należą się też oczywiście Patowi Mastelotto, który na swoim rozbudowanym zestawie bębnił z młodzieńczą energią i radością, głośno i wyraziście. Wręcz mocarnie! Fantastyczny występ.

Koncert Pete Roth Trio pokazał, że można mieć totalnie inną koncepcję w przypadku grania w trio. Ale obie są niezwykłe i bardzo inspirujące. I dlatego to wydarzenie było z gatunku takich, których się nie zapomina. Fenomenalne zestawienie dwóch światów, na temat których można toczyć zażartą dyskusję. Na scenie bowiem pojawili się tradycjonaliści… vintage’owcy rzekłbym. Lider Pete Roth był w kaszkiecie, z gitarą typu hollow body i grał przez dwa wzmacniacze, co sprawiało że barwa dźwięku była pełna i klarowna. Basista Mike Pratt dzierżył w ręku JAZZ BASS Fendera w kolorze sunburst z maskownicą mieniącą się bursztynem. Bill Bruford usiadł za dość skromnym, jazzowym zestawem perkusyjnym. W odróżnieniu od Tu-Ner dominowały tu brzmienia czyste bądź crunchowe, ale również bardzo podatne na artykulację. Było to granie na zdecydowanie mniejszym poziomie dynamiki, bardziej luźne, ze swingową rytmiką. Gdy występ się rozpoczął mogło się wydawać, że będzie dominował tutaj bardzo wysmakowany barowy jazz. Nic bardziej mylnego. Muzycy „rozkręcali się” z każdym kolejnym utworem. Oczywiście nie zabrakło progresji akordów typowych dla jazzowego idiomu, ale kompozycje wielokrotnie zaskakiwały progresywnymi zmianami tempa czy dynamiki. Naprawdę świetnie się tego słuchało. Trio sięgnęło nawet po taki klasyk jak „Summertime” Gershwina, który przepuszczony przez filtr tej unikatowej ekspresji zrobił na mnie duże wrażenie.

Obserwując i wsłuchując się w grę Billa w tym konkretnym anturażu momentami przychodziły mi na myśl jego partie na pierwszych płytach Yes i początki kariery. I jeszcze ten jego specyficzny feeling okraszony dozą szaleństwa wypisanego na twarzy – pewne rzeczy pozostają niezmienne mimo upływu czasu. Podobnie zresztą jak lekkość, finezja i sposób gry. Bruford jest bardzo ergonomicznym perkusistą – może patrzeć w jeden punkt, a ciało nie wykonuje niepotrzebnych ruchów, pracują ręce. To zupełnie inna szkoła niż dynamika i energia, która pochłania grającego dosłownie całym sobą Pata Mastelotto. Obie bardzo cenię, a że mogą się znakomicie uzupełniać udowadnia choćby karmazynowy album „Thrak”. Pochwalę też Billa za świetne towarzystwo, które sobie wybrał do obecnego muzykowania. Lider Pete Roth to piękna intonacja, brzmienie i frazowanie, a basista Mike Pratt pokazał swój kunszt w wysokich rejestrach grając solo metodą changes, gdzie harmonicznie wszystko się zgadzało, a improwizacja budowana była w oparciu o dźwięki akordowe, jak to w rasowym jazzie być powinno.

Oba koncerty były spektakularne. Do pełni szczęścia zabrakło chyba tylko tego, żeby Panowie Pat i Bill coś razem zagrali, ale nie jest to takie proste jak mogłoby się wydawać.

Tekst: Michał Chalota

Zdjęcia: Wojciech Chalota