ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 03.12 - Gdańsk
- 04.12 - Wrocław
- 05.12 - Kraków
- 06.12 - Warszawa
- 04.12 - Poznań
- 05.12 - Warszawa
- 06.12 - Kraków
- 07.12 - Szczecin
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Jarosław
- 07.12 - Dukla
- 07.12 - Warszawa
- 08.12 - Warszawa
- 11.12 - Katowice
- 18.12 - Wrocław
- 01.02 - Warszawa
- 04.02 - Kraków
- 09.02 - Warszawa
- 21.02 - Gliwice
- 01.03 - Warszawa
- 02.03 - Kraków
- 03.03 - Wrocław
 

koncerty

16.04.2010

Mono w Warszawie i w Poznaniu, 1-2 kwietnia 2010 roku

Czyli podwójna relacja z koncertów japońskich postrockowców.

Poprzedni album Mono, „Hymn to the Immortal Wind”, to dzieło, które niezwykle ciężko przenieść na salę koncertową. Japońskim postrockowcom sztuka ta udała się w Nowym Jorku, gdzie wystąpili wspólnie z Wordless Music Orchestra, co zostało udokumentowane na mającej ukazać się pod koniec kwietnia płycie. Tymczasem zespół udał się także na regularną trasę koncertową, prezentując przekrojowy materiał ze wszystkich dotychczasowych nagrań. Właśnie w tym bazowym, czteroosobowym składzie dotarli także do Polski na dwa występy: w Warszawie i Poznaniu. Ja uczestniczyłem w tym pierwszym, na który – mimo dość niefortunnej daty – stawiło się spore grono miłośników zespołu.


Wpierw jednak na scenie pojawił się rodzimy Kyst. Występujący w trio, z dwoma zestawami perkusyjnymi i gitarą, zespół prezentował się jak nieco skromniejsza (i w moim odczuciu słabsza) wariacja wokół muzyki Akron/Family. Szamańskie zaśpiewy, transowe polirytmie, oczyszczające erupcje hałasu, psychodeliczne odpały i swoisty rodzaj ekscentrycznej nieporadności – tak w skrócie można by podsumować ich występ. Wszystko gdzieś na przecięciu eksperymentu i piosenki, avant-rocka i freak-folku. Spontaniczne, radosne, intrygujące. Opętane rytmem, utrzymane w estetyce lo-fi utwory wciągały mocniej z każdą minutą, a gdy w końcu i trzeci z muzyków zaczął obsługiwać perkusjonalia, grając przy tym nogą na gitarze, zrobiło się naprawdę wesoło. Niestety instrumentowi chyba nie spodobało się takie traktowanie, gdyż po następnym utworze grupa przerwała koncert z powodu zerwanej struny. Całość trwała więc zaledwie jakieś dwadzieścia minut. A szkoda, bo miałem wrażenie, że zespół dopiero się rozkręca…


Gdy na scenę  wkroczyli Japończycy, przeniosłem się pamięcią do pierwszego ich koncertu, który dane mi było zobaczyć. A było to w zamierzchłych czasach, roku pańskiego 2004. Występowali wówczas w malutkiej salce warszawskiego Jazzgotu, grając dla dosłownie kilkudziesięciu osób. Tym razem, zarówno po liczbie obecnych, jak i ich reakcjach, zauważalne było, że zespół cieszy się już znacznie większą renomą. Nic dziwnego, że regularnie powraca do Polski. Ja mam jednak wrażenie, że artystycznie grupa stoi w miejscu, a ich występ niczym nie różnił się od tego, który widziałem przed sześcioma laty: to samo ustawienie, ta sama ekspresja sceniczna (lub jej brak), nawet muzyka wydawała się co do joty identyczna, choć repertuar przecież znacznie się zmienił. Jedyną nowość stanowił ogromniasty gong z tyłu sceny, niestety wykorzystywany dość sporadycznie.


W przypadku Mono chodzi jednak przede wszystkim o emocje i tych na koncercie nie zabrakło. Zwłaszcza, że muzyka zespołu stworzona jest do odbierania jej na żywo, gdzie brzmi naprawdę potężnie, a kolejne crescenda kumulujące gęstymi ścianami hałasu odbiera się całym ciałem. W tych warunkach przestaje przeszkadzać nawet to, że każdy utwór oparty jest na identycznym schemacie. Szybko zrezygnowałem więc z obserwowania zespołu z wygodnego miejsca na podwyższeniu (inna sprawa, że nie bardzo było co oglądać) i przeniosłem się na płytę, by stamtąd lepiej chłonąć dźwięki. Japończycy są profesjonalistami w każdym calu i dali naprawdę dobry, transowy występ. I nawet jeśli pod koniec byłem już nieco zmęczony monotonią muzyki, udzieliła mi się jej podniosła atmosfera i ostatecznie wyszedłem z koncertu zadowolony. Tym bardziej, że obyło się bez primaaprilisowych psikusów.

Artur „Dr Alcibiades” Szarecki

 

 


Data poznańskiego koncertu – Wielki Piątek – wydaje się jeszcze mnie fortunna niż dzień występu w Warszawie. Mimo to i tutaj nie zabrakło chętnych do wysłuchania japońskiej grupy na żywo. Albo przynajmniej do pojawienia się w klubie Blue Note, bo niektórzy skupiali się raczej na rozmowach, skutecznie tym samym przeszkadzając innym. Obyło się jednak bez skrajności – co rzadko się zdarza, gdy nasz kraj odwiedzają artyści z Kraju Kwitnącej Wiśni, nie znalazł się żaden palant, krzyczący przez pół wieczoru „domo arigato”.


Podobnie jak w stolicy, koncert otworzyła grupa Kyst. Zespół zaprezentował nawiązującą do podszytej folkiem rockowej awangardy mieszankę stylów (przy czym należy jego muzykę potraktować raczej jako odwoływanie się do eksperymentów niż eksperymenty same w sobie, mimo wszystko bowiem trudno było doszukać się w kompozycjach Kyst nadmiernej oryginalności), łagodniejsze fragmenty przeplatając rytmicznymi łamańcami. Występ z każdą minutą – a tych nie było wiele – nabierał energii, jednak nawet w końcówce nie zachwycał. Głównie z jednego powodu: zaprezentowanym przez formację dźwiękom brakowało, zdaje się, spójności. Nie pasowały do siebie poszczególne utwory, wrażenie niekoherentnych sprawiały także same numery. Może podczas dłuższego występu udałoby się sprawić wrażenie pasującej do siebie całości.


Muzyka Mono nie należy, delikatnie mówiąc, do oryginalnych. Zespół nie tylko nie oddalił się zanadto od stylu Godspeed You! Black Emperor czy Mogwai, ale także niewiele się od początku kariery rozwinął. Zawsze tworzył trochę, nomen omen, monotonne, powoli rozwijające się postrockowe kompozycje, wykonywane za pomocą tradycyjnego, rockowego zestawu – dwu gitar, basu i perkusji – za to bez pomocy wokalisty. Trudno też więc spodziewać się jakiegokolwiek zaskoczenia po ich występie na żywo. To jednak w pewnym sensie nastąpiło. Ze względu na charakter proponowanej przez japoński kwartet muzyki, nie wchodził w grę problem Kyst, czyli niespójność. Wręcz przeciwnie – zgodnie z przewidywaniami prawie dwie godziny przedstawionego materiału praktycznie zlały się w jeden, długi utwór,  w czym z pewnością pomogło sceniczne zachowanie artystów – brak odzywania się do zgromadzonego audytorium.


To ostatnie nie jest w żadnym wypadku zarzutem – taka postawa idealnie współgra z transową muzyką Japończyków. Maksymalnie skupieni, odtwarzają swoisty rytuał, w podobną koncentrację wprawiając odbiorców. Tak bowiem jak w przypadku np. Red Sparowes, kompozycje Mono wydają się wymyślone przede wszystkim do odtwarzania na żywo. Mając tego świadomość, spodziewałem się, że w Blue Note monotonia ustąpi hipnozie, ale zaskoczyła mnie skala tego zjawiska – trudno było pamiętać o wtórności i schematyczności przy takiej perfekcji i ładunku emocjonalnym. Muzycy powoli budowali napięcie i wybuchali nagle, by potem znów ucichnąć lub udać się w bardziej melodyjne rejony. W każdym zaś wypadku – działali jak narkotyk. I chyba właśnie o to im chodziło.

Mieszko Wandowicz

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.