ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 26.11 - Warszawa
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Poznań
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Rzeszów
- 28.11 - Lublin
- 29.11 - Kraków
- 01.12 - Warszawa
- 29.11 - Olsztyn
- 30.11 - Warszawa
- 30.11 - Kraków
- 30.11 - Sosnowiec
- 03.12 - Gdańsk
- 04.12 - Wrocław
- 05.12 - Kraków
- 06.12 - Warszawa
- 04.12 - Poznań
- 05.12 - Warszawa
- 06.12 - Kraków
- 07.12 - Szczecin
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Jarosław
- 07.12 - Dukla
- 07.12 - Warszawa
- 08.12 - Warszawa
- 11.12 - Katowice
- 18.12 - Wrocław
- 01.02 - Warszawa
- 04.02 - Kraków
- 09.02 - Warszawa
- 21.02 - Gliwice
 

felietony

20.10.2007

JEDEN SAMOTNY GŁOS

JEDEN SAMOTNY GŁOS Biografia Raya Wilsona, części: I i II...

I Chciałem być jak Bowie

Ray Wilson urodził się 8 września 1968 roku w Dumfries w Szkocji. Rok wcześniej (30 maja 1967) na świat przyszedł brat Raya, Steve. Rodzina Wilsonów była muzykalna, więc nikogo nie dziwiły pierwsze rockowe próby Raya i Steve’a. Szkoła, do której uczęszczali bracia Wilsonowie sprzyjała młodym muzykom. Oprócz tego, że umożliwiała naukę gry na kilku instrumentach (m.in. na flecie) dysponowała sprzętem stricte rockowym. Była otwarta na wszelkie muzyczne inicjatywy.

Szlak przecierał starszy z Wilsonów Steve, który już w wieku trzynastu lat był gitarzystą i wokalistą heavy metalowej, szkolnej kapeli. Tak w jednym z wywiadów wspominał tamte muzyczne początki brata Ray: zespół, w którym występował Steve nazywał się Prowler, grali oryginalne piosenki w stylu Iron Maiden. Pamiętam jak patrzyłem na to i byłem naprawdę zazdrosny, że Steve tam występuje, śpiewa przed kilkuset osobową widownią. A nie jest przecież najlepszym wokalistą na świecie(śmiech).

Być może to właśnie ta braterska zazdrość spowodowała, że młodszy z braci Wilsonów niedługo później sam stanął na szkolnej scenie i wykonał w towarzystwie znajomego pianisty kilka rockowych przeróbek (m.in. „Carpet Crawlers” Genesis!). Steve pamięta moment, w którym Ray „przejął” od niego mikrofon: na początku to ja śpiewałem. Ray obserwował mnie w szkolnych kapelach, w których występowałem. Na jednym z kolejnych koncertów to Ray stanął przy mikrofonie, a ja zostałem gitarzystą. Od tamtej pory byliśmy razem w zespole.

Ray miał kilku muzycznych przewodników. Ojciec zaszczepił w nim sympatie do amerykańskich piosenkarzy i songwriterów takich jak Bob Dylan, Bruce Springsteen, Jackson Brown, czy Neil Young. Starszy brat przekonał go do twórczości kanadyjskiego Rush. Ale największą muzyczną miłość Ray odkrył dla siebie sam: Pierwszym muzykiem, jakiego w życiu usłyszałem i jednocześnie natychmiast pokochałem, był David Bowie. Gdy miałem dwanaście-trzynaście lat przeżyłem okres największej fascynacji jego twórczością. Chciałem wyglądać tak jak Bowie, chciałem brzmieć tak jak on, po prostu chciałem być nim. Mimo to Wilson ciągle poszukiwał w muzyce czegoś nowego, nie zamykał się w jednym gatunku. Znał dorobek grup nurtu rocka progresywnego, heavy metal lat osiemdziesiątych, ale i fala punk rocka przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych nie była mu obca. Pierwszym zespołem Raya, odnotowanym w biografiach, był Guaranteed Pure. Zespół ten powstał w 1990 roku i tworzyli go rzecz jasna bracia Steve i Ray Wilson, oraz poznany rok wcześniej w edynburskim Piano Barze klawiszowiec Paul Holmes. Kilka miesięcy później do tej trójki dołączył basista John Heims. Guaranteed Pure przetrwał trzy lata. Ray, Steve, Paul i John tworzyli zgraną paczkę przyjaciół, jednak z racji tego, że działalność zespołu finansowali z własnych kieszeni, doprowadzili się w 1993 roku do skraju bankructwa. Grupa zdołała w ostatnim okresie wydać album zatytułowany „Swing Your Bag”, na którym znalazło się piętnaście oryginalnych piosenek. Nic to jednak nie zmieniło, płyta przeszła bez większego echa, a zespół mimo chęci dalszej pracy został rozwiązany z powodu fatalnej sytuacji finansowej muzyków. Ray opowiadał o tamtych wydarzeniach na łamach „Tylko Rocka”: w Guaranteed Pure z dnia na dzień czułem się coraz gorzej. Nie tyle, jeśli chodzi o relacje z pozostałymi członkami grupy, gdyż zawsze byliśmy dobrymi przyjaciółmi, ile o sprawy związane z produkcją płyt i działaniami promocyjnymi, takimi jak choćby druk plakatów. Wszystko to robiliśmy bowiem sami, w dodatku na własny koszt. Po pewnym czasie byłem więc kompletnym bankrutem. Podobnie moi koledzy. Zespół musiał się zatem rozpaść, znikąd nie napływały żadne pieniądze, a my przymieraliśmy głodem.

Co ciekawe, tytułowa piosenka z płyty „Swing Your Bag” trafiła wówczas na składankę „The Funny Farm Project: Outpatients 1993” wydanej przez wytwórnię byłego wokalisty Marillion, Fisha.

Po Guaranteed Pure zostało kilkanaście średniej jakości piosenek, trochę pierwszych muzyczno- biznesowych doświadczeń i kłopoty finansowe. Gdy szyld ten zawiesił działalności, Ray nie tracił czasu i szybko zaczął szukać nowej grupy. Na początku 1994 roku odpowiedział na zamieszczone w piśmie „Melody Maker” ogłoszenie zespołu Stiltskin, trafił tam na przesłuchanie i dostał angaż. Dalej sprawy potoczyły się równie szybko, bo już pół roku później Stiltskin miał na swoim koncie wielki przebój. W maju 1994 roku na rynek trafił singel „Inside”, piosenka została wykorzystana w reklamówce dżinsów i nie długo później stała się hitem, numerem jeden listy przebojów w Wielkiej Brytanii i kilku innych krajów Europy. Grupa, którą oprócz Raya tworzyli gitarzysta Peter Lawlor, i w początkowym okresie, basista James Finnigan i perkusista Ross Mc Farlane, poszła za ciosem, wydając w marcu 1995 roku debiutancki album „Minds Eye”. Popularność singla „Inside” była wystarczającym gruntem pod sukces dużej płyty. Ray opowiadając o niej po latach określił jej zawartość jako pogranicze Nirvany i Radiohead, i dodał: „to brzmiało trochę jak scena Seattle. Byliśmy pod wpływem Pearl Jam i Soundgarden. Na krążek trafiło dziesięć piosenek, plus krótkie, półminutowe intro nawiązujące do kompozycji „Prayer Before Birth”, która zamyka album. Całość trwa czterdzieści minut i zawiera dość prostą, często zadziorną rockową muzykę. Prym wiedzie tu gitara Petera Lawlora i rzecz jasna, już wówczas intrygujący, głos Raya. Poza „Inside” na płycie znalazło się kilka innych przebojowych kompozycji, choćby mocny „Footsteps” i nieco bardziej klimatyczny „Sunchine And Butterflies”. Spokojniejsze, ale równie przyjemne dla ucha okazały się piosenki „Rest In Peace” i ballada „An Illusion”. Całość zamyka chłodny, spokojny dźwiękowy pejzaż.

„Minds Eye” sprzedawał się dobrze, zespół ruszył także w trasę koncertową. Do zespołu na potrzeby występów na żywo dołączył klawiszowiec Irvin Duguid. W momencie, gdy muzycy mieli przygotowaną już część materiału na drugi krążek, grupa niespodziewanie rozwiązała się. Ray tłumaczył po latach, że powodem zawieszenia działalności było przytłoczenie sukcesem, który przyszedł zbyt szybko. Z późniejszych wypowiedzi można było wywnioskować, że relacje między członkami zespołu nie były najlepsze.

Stiltskin nie był zespołem w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Dominującym liderem i twórcą znakomitej większości repertuaru był Peter Lawlor. Praca zespołu rozkładała się więc głównie tylko na dwóch muzyków- piszącego piosenki Lawlora i Raya, który dokładał melodie i śpiewał. Na stanowisku basisty i perkusisty dochodziło do różnych zmian, skład nie był stabilny.

Grupa przestała istnieć pod koniec 1995 roku i Ray znów nie miał pracy. Prawie dwuletni pobyt w Stiltskin nie był jednak czasem straconym. Szkocki wokalista dzięki sukcesowi „Inside” i „Minds Eye” solidnie podreperował swoje finanse, stał się też bardziej rozpoznawalny, co było nie lada kapitałem na przyszłość. Tak jak w przypadku rozwiązania Guaranteed Pure, tak i po rozpadzie Stiltskin, Ray nie marnował czasu. Z części zarobionych pieniędzy postawił, wespół z bratem, małe studio nagraniowe. Nie zamierzał też zmarnować materiału, jaki przygotowywał z myślą o następcy „Minds Eye”. Plan był prosty- zmontować nowy zespół ze starych kumpli z Guaranteed Pure i grać muzyką zbliżoną do sprawdzonego przez Stiltskin modelu postgrundgowego. Ów plan prawie się udał, materiał na płytę, nowego zespołu (Cut) był praktycznie gotowy, kiedy to jeden telefon postawił wszystko na głowie.

II Jeden samotny głos

O takim telefonie marzy pewnie większość młodych wokalistów. Marzenie to spełnia się bardzo nielicznym. Wiosną 1996 roku Ray Wilson odebrał telefon od Tony’ego Smitha, menadżera Genesis. Smith dzwonił z konkretną propozycją- przesłuchanie u Mike’a Rutherforda i Tony’ego Banksa, którzy szukali wokalisty na miejsce Phila Collinsa. To była propozycja nie do odrzucenia. Szkot stawił się na przesłuchanie, zaśpiewał kilka genesisowych kawałków (m.in. „No Son Of Mine”) i zrobił to na tyle dobrze, że kilka tygodni później był już członkiem zespołu.

Wszystkie inne prace, na czele z albumem Cut, musiały zostać odłożone, priorytetem stał się Genesis, tym bardziej, że Banks i Rutherford mieli już sprecyzowane plany. Nowy skład zespołu tuż po wakacjach, we wrześniu 1996 roku miał wejść do studia, by nagrać album, zatytułowany później „Calling All Stations”.

Kandydatów na nowego wokalistę Genesis było kilku. Wstępną selekcję przeprowadzili ludzie z wytwórni Virgin, by później taśmy z co lepszymi głosami prezentować Tony’emu i Mike’owi. Dlaczego muzycy Genesis wybrali akurat Raya, dociekał Wiesław Weiss w wywiadzie z gitarzystą Mike'em Rutherfordem: To bardzo proste. Gdy usłyszeliśmy jego głos, byliśmy w stanie wyobrazić go sobie w tej roli. To wystarczyło. Zawierzyliśmy temu odczuciu. Zaprosiliśmy go więc do studia i poprosiliśmy, by coś zaśpiewał. A ponieważ poradził z tym sobie bardzo dobrze, dostał tę pracę. Muzyka, jaką stworzyliśmy na „Calling All Stations”, jest zdecydowanie bardziej rockowa i bardziej mroczna niż na kilku wcześniejszych płytach. Okazało się, że głos Raya świetnie pasuje do takiego grania, ba, wręcz wzmocnił to rockowe, ciemne oblicze naszych nowych kompozycji. Sprawił, że ten zwrot Genesis ku nieco innej stylistyce stał się bardziej widoczny.

Wilson miał zobowiązania i chcąc być fair wobec przyjaciół jeszcze przed przesłuchaniem musiał zasięgnąć ich opinii. Pierwszy o całej sprawie dowiedział się oczywiście brat, Steven. Dawałem koncert w Edynburgu. Ray podszedł do mnie ze słowami- „nie uwierzysz co się stało!”. Wtedy Tim, menadżer, powiedział mi, że dzwonił Tony Smith i zaprosił Raya na przesłuchanie do Genesis. To było trochę rozczarowujące bo mieliśmy przygotowaną dużą porcję muzyki i byliśmy po słowie z Virgin. Mieliśmy umowę i byliśmy gotowi, żeby nagrać płytę.

Radość z tego niecodziennego sukcesu mąciła więc trochę perspektywa przesunięcia wydania płyty Cut. Steve Wilson, Paul Holmes i John Heims zostali chwilowo na lodzie, ale nikt nie robił Ray’owi wyrzutów. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że jest to dla niego życiowa szansa.

Byliśmy bardzo zaskoczeni. Nie mogło być inaczej skoro tak wielki zespół jak Genesis prosi kogokolwiek z zewnątrz o to by u nich zaśpiewał. Tym bardziej, że chodziło im o mojego brata (śmiech)- opowiadał Steve. John Heims zapewniał: Szczerze go wspieraliśmy. Byłem zdania, że Ray powinien przyjąć tę ofertę, bo takie okazje nie zdarzają się zbyt często. Tego samego zdania był Steve: nikt z nas nie powiedział „nie możesz tego zrobić”. Sam Ray miał trochę wątpliwości bo starał się patrzeć na całą sprawę naszymi oczami i wydawało mu się odrobinę nie w porządku, że nas zostawia, że znów będziemy musieli czekać. Tymczasem angaż Raya w Genesis był w pewnym sensie wyróżnieniem dla nas wszystkich. Przecież tyle lat z nim współpracowaliśmy.

Gdy Tony Banks i Mike Rutherford ostatecznie przyjęli Raya do zespołu, radość była olbrzymia. Paul Holmes tą sensacyjną wiadomość otrzymał będąc za granicą: pracowałem w Szwajcarii gdy zadzwonił do mnie Ray i zapytał- „Paul, kim jestem?”. W pierwszej chwili nie rozumiałem o co mu chodzi, ale zaraz domyśliłem się co chce mi powiedzieć i zacząłem krzyczeć z radości.

Płyta Cut została przełożona na nieco dalszą przyszłość. Ray stał się członkiem Genesis i przez najbliższe miesiące miał zająć się pracą nad albumem „Calling All Stations” i promującą ją światową trasą koncertową. Zdecydowana większość materiału na płytę była skomponowana jeszcze przed zatrudnieniem Raya, ale nawet najciekawsze dźwięki jesienią 1998 musiały zostać dostosowane do jego głosu.

Nowy wokal był dla Tony’ego i Mike’a szansą na pożądany przez nich powrót do przeszłości. Mocny, gęsty, nieco zachrypnięty głos Szkota mógł w pewnych momentach przypominać barwę i sposób śpiewania pierwszego wokalisty Genesis, Petera Gabriela. Banksowi i Rutherfordowi takie podobieństwo było na rękę. Szczególnie klawiszowiec miał ochotę skierować twórczość zespołu w rejony muzyki bardziej złożonej, z jakiej znana była grupa w latach siedemdziesiątych. Przed młodym szkockim wokalistą postawiono trudne zadanie połączenia chropowatego, gabrielowego brzmienia z melodyką i przebojowością Phil Collinsa.
Oprócz Wilsona nowym nabytkiem Genesis był też nowojorski perkusista Nir Zidkyahu, z którym szkocki wokalista szybko znalazł wspólny język. Dwaj nowi muzycy dobrze się dogadywali, a zaistniałe między nimi podobieństwa ułatwiały komunikację. Urodzony w Jerozolimie Zidkyahu, był prawie rówieśnikiem Wilsona i podobnie jak on, do tej pory funkcjonował w innych realiach niż Genesis. Żaden z nich nie miał tak naprawdę doświadczenia w muzycznym biznesie i w porównaniu z Rutherfordem, i Banksem można powiedzieć, że byli początkującymi muzykami. Zadaniem obu było zastąpienie jednego człowieka- Phila Collinsa, a dokonać tego mieli wnosząc do Genesis silny rockowy pierwiastek. Zidkyahu pod względem technicznym Collinsowi nieco ustępował, ale grał za to piekielnie mocno i z dużym wyczuciem, co podobnie jak wokal Raya nadało muzyce Genesis więcej zadziorności. Nir w wywiadzie udzielonym portalowi „World Of Genesis” w 1999 roku dokładnie opowiedział, jak doszło do jego zatrudnienia: Mieszkając w Nowym Jorku byłem członkiem alternatywnego, progresywnego zespołu The Hidden Persuaders. Po czterech latach gry w tym zespole zdecydowałem się odejść. To był 1996 rok. Po kilku miesiącach zadzwonił do mnie Joey Gmerek z Hit&Run i poprosił o spotkanie. Byłem przekonany, że chce mnie namówić na powrót do Persuaders. Tym czasem powiedział mi, że rozmawiał z Tonym Smithem, który twierdzi, że Mike Rutherford i Tony Banks słuchali niektórych moich nagrań, i że chcą abym przyjechał do Anglii na przesłuchanie do Genesis. Myślałem, że to żart, ale następnego dnia miałem już bilet do Londynu. Przesłuchanie tylko potwierdziło spory potencjał Nira, który podczas tej trudnej próby ponoć dobrze się bawił: przesłuchanie było świetne. Mike, Tony i Nick Davies powiedzieli, żebym grał cokolwiek czuję i to właśnie zrobiłem. W ciągu dwóch dni przerobiłem dwadzieścia dwa utwory i to było super. Domyślałem się, że podoba im się to co robię. Instynkt Zidkyahu nie zawiódł, amerykański perkusista dostał angaż i zagrał większość partii perkusji na „Calling All Stations”.

Mike, Tony, Ray i Nir nie spieszyli się z pracą nad albumem, który światło dzienne ujrzał ostatecznie dokładnie rok po wejściu muzyków do studia, czyli we wrześniu 1997 roku. Jeszcze przed premierą „Calling All Stations” liderzy zespołu, Banks i Rutherford dość odważnie zapowiadali większą regularność w działalności Genesis. Klawiszowiec grupy w jednym z wywiadów powiedział: Jeśli „Calling All Stations” się przyjmie to będziemy musieli się zastanowić czy od razu nie poprzeć nowego składu kolejna płytą. Dłuższa przerwa oznaczałaby brak konsolidacji i w pewnym sensie zaczynanie od początku. Plany na przyszłość snuł także gitarzysta: Na następnej płycie będzie więcej dłuższych utworów, one służą Genesis.

Na „Calling All Stations” trafiło jedenaście kompozycji, siedemdziesiąt minut premierowej muzyki. Album otwiera reprezentatywny dla brzmienia i klimatu całości kawałek tytułowy. Trwający prawie sześć minut utwór jest esencją tego co proponował zespół Genesis w 1997 roku. Jest tu dość ostra zagrywka gitary, mroczne, chłodne brzmienie klawiszy i głęboki, mocny głos Raya. Płyta jest zróżnicowana i, co zrozumiałe w przypadku dzieł siedemdziesięciominutowych, niepozbawiona słabszych momentów.

Na „Calling All Stations” trafiło sporo ciekawego materiału. Znakomity jest prawie dziewięciominutowy „The Dividing Line”, chyba najcięższy muzycznie utwór Genesis od początku lat siedemdziesiątych, w którym Tony i Mike świetnie wykorzystali rockowy potencjał głosu Wilsona. Rockowy pazur Ray pokazuje także w bardzo dobrym „There Must Be Some Other Way”. Szkot sprawdził się jednak nie tylko w mocnym repertuarze. Bardzo zgrabnie wyszły też ballady „Shipwrecked” i „Not About Us”, której Wilson jest współautorem. Klasą samą dla siebie jest zamykający całość utwór „One Mens Fool”, pod względem klimatu i dramaturgii jest na pewno jedną z ciekawszych rzeczy skomponowanych przez Tony’ego Banksa i Mike’a Rutherforda w latach dziewięćdziesiątych.

Opinie na temat nowego wokalisty wygłosił były gitarzysta Genesis, Steve Hackett, który w rozmowie z polskim dziennikarzem radiowym, Piotrem Kaczkowskim stwierdził: Zorientowałem się, że śpiew jest opóźniony o pół taktu w stosunku do rytmu. Czyli mamy energicznie brzmiący rytm, a ponad nim zawirowany, ciężki głos. To przywodzi na myśl niektóre utwory zespołu Blue Nile i wydaje mi się, że była to główna inspiracja, jeśli chodzi o śpiew. Poza tym momentami przypomina sposób śpiewania Petera Gabriela. Gorsze zdanie miał Fish, który podobno był w orbicie zainteresowań Mike’a i Tony’ego, kiedy ci poszukiwali wokalisty. Były lider Marillion tak skomentował „Calling All Stations” i postawę Wilsona: Coś okropnego. Myślę, że to zły album. Wokalista śpiewa beznamiętnie, bezdusznie, teksty są banalne.

Opinie i recenzje były mocno podzielone. Część fanów grupy dała jednak szansę Ray’owi, ale sukces nowego składu był niestety tylko połowiczny, bo o ile Europa przyjęła Genesis z Wilsonem jako wokalistą dość ciepło, może z trochę mniejszym entuzjazmem niż przed laty, o tyle Stany Zjednoczone były już mniej przychylne. „Calling All Stations” w USA sprzedawał się słabo, podobnie jak bilety na jesienną trasę amerykańską. Tony i Mike ostatecznie byli zmuszeni zrezygnować z październikowo- listopadowego tournee po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, co było dla grupy sporym rozczarowaniem.

Genesis w drugiej połowie 1997 roku mieli więcej wolnego czasu niż mogli sobie życzyć. Zespół jesienią dał tylko kilka małych, często radiowych występów w Anglii, Niemczech i Francji jako przetarcie przed europejską trasą 1998 roku. Ta ruszyła planowo pod koniec stycznia i mimo, że była nieco przerzedzona, i tak liczyła ponad czterdzieści koncertów, obejmując swoim zasięgiem osiemnaście krajów.

Jednym z pierwszych przystanków na europejskiej trasie był katowicki Spodek. Polscy fani nie zawiedli i w liczbie ponad ośmiu tysięcy stawili się na pierwszym polskim koncercie Genesis. Ci którzy nie dotarli do Katowic mogli obejrzeć cały występ w TVP, która z połowy koncertu przeprowadziła bezpośrednią relację, a drugą część odtworzyła późnym wieczorem. Występ można było śledzić także na falach radiowej trójki. Zainteresowanie tym wydarzeniem było naprawdę spore.

W składzie zespołu podczas „Calling All Stations Tour” obok Tony’ego, Mike’a, Raya i Nira znalazł się jeszcze, mieszkający na co dzień w Dublinie, gitarzysta Anthony Drennan. Zespół wykonywał długi, ponad dwugodzinny, przekrojowy set, na który składały się utwory zarówno z lat siedemdziesiątych („The Lamb Lies Down On Broadway”, „Carpet Crawlers”) osiemdziesiątych („Home By The Sea”, „Domino”) jak i z najnowszego albumu.

Ray od pierwszych występów prezentował się bardzo dobrze, umiejętnie wykonując repertuar zarówno gabrielowego jak i collinsowego wcielenia Genesis. Grupa na żywo brzmiała dużo bardziej rockowo niż miało to miejsce za czasów Phila Collinsa i wielka w tym zasługa właśnie Wilsona, który nawet z nieco delikatniejszych oryginalnie utworów (jak np. „No Son Of Mine”) wycisnął cały rockowy potencjał, wykonując je mocno, zadziornie i z pasją.

Po występie na Rock Im Park w Norymberdze 31 maja 1998 roku muzycy rozjechali się w swoje strony. Genesis planowali spotkać się ponownie w drugiej połowie 1999 roku, żeby zacząć pracę nad kolejnym albumem.

Tymczasem Ray bogatszy o tony nowych doświadczeń, po krótkim urlopie, postanowił zrealizować plan, który przez angaż w Genesis powędrował na półkę. Materiał na nową płytę był prawie gotowy, trzeba było tylko ściągnąć muzyków, dopracować szczegóły, wejść do studia i nagrać piosenki. Ani Steve’a, ani Paula Holmesa, ani Johna Heimsa, przyjaciół z Guaranteed Pure, nie trzeba było długo namawiać. Brakowało w tym zestawie tylko perkusisty, więc Ray poprosił o pomoc Nira Zidkyahu. Nowojorski perkusista przyjął propozycję i tak skład nowego zespołu o nazwie Cut został skompletowany.
 

Na efekt pracy nowego składu nie trzeba było długo czekać. Już na początku 1999 roku płyta Cut zatytułowana „Millionairhead”, zawierająca w większości muzykę Raya skomponowaną w 1995 i 1996 roku, ukazała się na sklepowych półkach. Wydawnictwo nie było wielkim przebojem, ale w zawartych na nim dwunastu kompozycjach jest sporo ciekawych dźwięków.

Słuchaczy, znających fascynacje Raya, nie zdziwiła obecność w spisie utworów kawałka „Space Oddity” z repertuaru Davida Bowie. Była to jedyna „pożyczka”, reszta tytułów na „Millionairhead” to premiery. Rockowe granie, ze sporą dawką niezbyt nachalnych melodii, ale przebojowym potencjałem, charakteryzował ten krążek od pierwszych dźwięków otwierającej kompozycji „Jigsaw”.

Najstarszym pomysłem z tego zestawu, była piosenka „Another Day” pamiętająca jeszcze ostatnie koncerty Stiltskin z 1995 roku. Wilson napisał ją wówczas z myślą o drugim krążku grupy. Tekst tego utworu przypominał tragiczną śmierć przyjaciela Raya z dzieciństwa. Chłopiec zastrzelił się w wieku czternastu lat. Wokalista wspominał tamto dramatyczne wydarzenie: To był mój przyjaciel, nazywał się Ian Fairgreave, grał na basie w punkowej kapeli. To był naprawdę fajny kolega, wszyscy go znali, dziewczyny go uwielbiały... A on się zastrzelił.

Nie mniej drastyczną historię opowiada kawałek „Hey, Hey”. Tutaj bohaterką jest dziewczyna wpadająca w narkotykową karuzelę i przypłacająca to życiem. Ta opowieść również jest prawdziwa, a narkomanka, podobnie jak młody samobójca, uczęszczała do tej samej szkoły, co Wilson.

Do przeszłości, choć już nie tak odległej, odnosi się też kompozycja tytułowa. W tej króciutkiej, ledwie ponad dwuminutowej, zadziornej, rockowej piosence dostało się... Peterowi Lawlorowi. Ray tłumaczył genezę tekstu i znaczenie tytułu „Millionairhead”: Peter traktował nas jak zwykły drań i próbował onieśmielić swoim majątkiem. Był dość bogatym człowiekiem. Pamiętam jak kiedyś Ross (Mc Farlane perkusista Stiltskin) chciał pożyczyć od niego jakieś drobne na jedzenie, a on odpowiedział „nie!”. Pomyślałem, że słowo millionairhead będzie w tym przypadku interesujące- za dużo pieniędzy, pusto w głowie. Peter był inteligentnym facetem i bardzo utalentowanym, ale czasami robił rzeczy, po których tracił zaufanie.

Album zamyka kompozycja „Ghost”, która jako jedyna powstała już po współpracy z Genesis. Jest to jeden z najbardziej przejmujących i szczerych fragmentów tego krążka, a Ray wyśpiewał tu swój żal do wszystkich tych, którzy nie zaakceptowali go jako nowego głosu Genesis. „Ghost” jest wspaniałym ujściem dla negatywnych emocji i rozczarowania po odwołaniu amerykańskiej trasy „Calling All Stations”, i kilku nieprzychylnych tekstach prasowych.

Niemiecka premiera „Millionairhead” przypadła na 31 dzień marca 1999 roku i zespół skupił się na promowaniu wydawnictwa właśnie w Niemczech. Album udało się poprzeć serią koncertów w roli supportu dwóch niemieckich rockowych legend- Scorpions i Westenhagen.

Kolejne 2 części biografii ukażą się w serwisie za tydzień, 27 października 2007.

 

Zdjęcia:

Ray Wilson, Wrocław, 19-03-2005 Ray Wilson Ray Wilson, Wrocław, 19-03-2005
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
Mgławica Kalifornia - IC1499 by Naczelny
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.