Po upalnym sobotnim dniu i szaleńczym pakowaniu pierwszy wolny dzień stał się miłym wstępem w gronie przyjaciół do tego, co miało nastąpić dzień potem. Niedzielny poranek jednak wbrew uzasadnionym obawom nie zastał mnie kroplami potu na czole po SombrerosJ ale przepiękną burzą i ulewą jakiej nawet czyste rynny nie dały by rady. Potem ten wiatr i oczy wszystkich zwrócone w ciężkie niebo z pytaniem: „Czy to jeszcze dziś zamierza tak padać?”
Wreszcie wyjazd. Krótka podróż - jakieś 40min. Obawy co do aury rozwiały promienie słońca nad zakorkowanym Jarocinem. Droga przez park, bramki i wreszcie jesteśmy. Festiwal Jarocin! Oh God! O co tyle szumu – po prostu muzyka i ludzie. Że obłoceni? No co? Padało!
Koncert Archive planowano na 22:40. Przeczucia co do znacznego opóźnienia na początku się nie potwierdziły bo wszystko szło zgodnie z harmonogramem organizatorów – co do początku kolejnych koncertów. O 21:00 na scenę wszedł Buldog z Kazikiem… Hmm ciekawie, ale buczący bas zabijał nawet w ogródku przy piwie. 22:00, 22:15, 22:20,:22,:23.. No dobra, to lecimy!
Znalezione miejsce niemal vis a vis 30m od sceny - będzie dobrze widać, i zostaniemy raczej nie tknięci błotem… A co z odsłuchem? Ciekawe jak będzie? Jak zwykle milion pytań... Nauczony doświadczeniem koncertu Archive (Kraków 2006) miałem nadzieję, że wszystko dobrze zestroją i nie będzie zbędnych pogłosów i dudnienia. A stroili długo – warto było czekać kolejne 50 minut. Pojedyncze instrumenty płynące z głośników mówiły jedno. Będzie głośno. A jak było?
Weszli we trzech. (Darius Keeler, Danny Griffith i Steve Harris), a po porywającym wstępie pozostali (Dave Penny, Pollard Bergier, Smiley). Zaczęli od LIGHTS. Aż się zdziwiłem bo ze śledzonych wywiadów wynikało że koncert ma na celu promocję Archive szerszej grupie potencjalnych fanów. Dwudziestominutowy kawałek z prawie 5 minutowym wstępem może odstraszać – ale tylko nie wprawne ucho. To było jak poranna burza tyle że nocą. Błysk świateł, grzmot perkusji i rzeka przecudownych dźwięków niczym krople deszczu zalewające uszy. Charyzmatyczny Pollard szaleńczym tańcem dopełniał resztę. A dalej było jeszcze lepiej. Kolejne utwory Sane, Fack U – odśpiewane razem z publicznością (nadal mam chrypę), Numb - zagrane na 4 gitary i Sit Back Down – pełne złości, System, Black, Again z wyśmienitym finałem. Wszystko doskonale wywarzone.
Set lista zatraciła się gdzieś w głowie i trudno ją odtworzyć w całości. Główny powód to siła z jaką każdy kolejny kawałek powalał mnie z nóg. Po raz pierwszy nie słuchałem w skupieniu każdego dźwięku. Nie trzeba było się wsłuchiwać. Dźwięk powalał przestrzenią – plusy koncertów na otwartym powietrzu. Gitary kłuły w uszy, bas walił w pierś aż bolało, a perkusja poruszała nogawkami od spodni próbując zedrzeć ze mnie skórę (kurtkaJ). I światła!.. O tak tego było trzeba i było w dostatku. Doskonale zsynchronizowane potęgowały emocje i wzbudzały uzasadnione poważanie dla tej szóstki na scenie, która tworzyła przede mną tak wspaniały spektakl. Może tylko w niektórych fragmentach nie do końca zrozumiały był wokal, ale to tylko nieliczne fragmenty. Zabrakło Marii Q. Szkoda – ale to festiwal, a nie koncert w klubie i nie można mieć wszystkiego. I tak to na co czekałem przerosło znacznie moje oczekiwania. Po prostu nie do wiary! Było wyśmienicie.
Niestety koniec końców przyszedł. Na otarcie łez tylko jeden bis. Szkoda. Fanów Archive było znacznie mniej niż zmęczonej Jarocińskiej publiki. Większość przyjechała tylko na ich występ. To co zobaczyłem pomiędzy 23:30 a 1:00 w nocy z niedzieli na poniedziałek i tak cały czas słyszę w głowie.
Kto nie był - niech żałuje. To był znakomity koncert!