Fakt, że powakacyjny sezon koncertowy zacząłem w Piotrkowie nie jest przypadkowy. W wakacje uszkodziłem i unieruchomiłem się tak nieszczęście, że wszelkie dalsze podróże musiałem sobie darować. Można by rzec zatem, że tym razem wyjątkowo „koncert przyszedł do mnie”. No bo cóż to jest… niecałe dwa kilometry do klubu. Występ stał się występem, a nie przygodą z emocjonującą, kilkugodzinną i nocną jazdą polskimi drogami, pełnymi remontów i… fotoradarów. Na te dwie godziny można było zapomnieć o dwóch kilogramach żelastwa na mym ciele (ale ze mnie cyborg!) i posłuchać kawałka rockowego mięska.
Jako, ze nieczęsto bywam na koncertach w moim rodzinnym grodzie, pierwsze wrażenie było imponujące. Zapchany klubowy parking, stojący nań radiowóz policyjny… no, no, zanosiło się na lokalne wydarzenie. Najważniejsze jednak miało się stać po przekroczeniu bram klubu.
Pub Rock’nRoll znajduje się w centrum miasta, w budynku, który może nie zachęca, na szczęście jego zewnętrzność kontrastuje z tym co możemy zobaczyć w środku. Niewielki, przytulny, z rockowymi fluidami unoszącymi się gdzieś w powietrzu, skutecznie prowokuje fana mocniejszych dźwięków do pewniejszego wejścia w jego głąb. Niewielka scena z metalowymi barierkami, przygaszone światła i obowiązkowo mieniący się ferią „szklanych światełek” klubowy barek. Do tego ceglaste ściany z licznymi plakatami koncertowymi zespołów, które tu grały: Negatyw, Happysad, Ścianka, Cool Kids Of Death, Porter Band… nieźle.
Koncert zaplanowany na 20 wystartował z dwudziestominutowym poślizgiem. Zgromadził całkiem liczną, choć nie powalającą liczbę słuchaczy. Wśród nich, tak na moje niewprawne oko, królowało pokolenie trzydziestolatków choć i młodzieży, która podczas szybszych kawałków mocno podskakiwała, nie zabrakło. Jednym słowem… przypadkowych gości nie stwierdzono. Przyszli ci, którzy Daimonion cenią, szanują lub wręcz… kochają.
Ten występ to kolejny etap budzenia się do ponownego życia tej piotrkowskiej kapeli. Po wydaniu debiutanckiej płyty i promocyjnego DVD przyszedł czas na żywe granie. Piotrkowianie pojawili się na scenie w nieco uszczuplonym składzie. Kwintet przekształcił się w kwartet, gdyż nie ma już w zespole gitarzysty Arkadiusza Sawickiego znanego też w niektórych kręgach jako Tytus de Ville. Grupę opuścił także perkusista Gerard Klawe, jednak zamiast niego publiczność mogła obejrzeć i wysłuchać gry Daniela Kruza, de facto wieloletniego perkusisty grupy.
Zaczęli od „Obłędu” z debiutanckiej płyty. Daimonion to kapela na wskroś rockowa jednak o mocno gotyckich korzeniach. Nie dziwi zatem królująca na scenie czerń. Wszyscy panowie jak jeden mąż przybrali wdzianka w najciemniejszej z barw. Żeby tego było mało następna w zestawie wybrzmiała „Noc”. Zrobiło się mrocznie ale i zadziornie. Dobre tempo koncertu podtrzymały pędzące do przodu „Kolory”. Czyli rozpoczęło się naprawdę fajnie. Grupa kupiła publikę od samego początku swoimi mocnymi „killerami”. Ta nie reagowała może jak rozhisteryzowane fanki w beatlesowskich czasach ale z uwagą słuchała co Daimonion miał do przekazania. W dalszej części wybrzmiały jeszcze oczywiście wszystkie kompozycje ze wspomnianego albumu na czele z przebojowym „Wiatrem”, zapowiedzianym przez Tymanowskiego jako utwór o naszej młodości. Trzeba powiedzieć, że grupa solidnie przygotowała się do występu pod względem technicznym. Dzięki temu między innymi mogliśmy wysłuchać pod koniec magicznego „Styksu” przerażającego skrzypienia płynącej łodzi, tak dobrze znanego z wersji studyjnej tego utworu. Do samego nagłośnienia też nie można się przyczepić. Było selektywnie i w sam raz jeśli chodzi o poziom decybeli. Nie mogło zabraknąć coverów. Nieśmiertelnego „Here Comes The Rain Again” można się było spodziewać jednak klasyk Fields Of The Nephilim „For Her Light” mnie przynajmniej zaskoczył. Tym bardziej, że daimonionowa wersja, choć nie dorównująca oryginałowi, była co najmniej intrygująca. Były podczas koncertu i momenty rozprężenia. A to dedykacja dla szefa klubu z okazji 10- lecia, a to utworek urodzinowy. Dowiedzieliśmy się też o nowiutkich bębnach Kruza i drugiej gitarze Gliszczyńskiego stojącej na scenie… tylko dla szpanu. Tymanowski nie miał jak widać problemu z dobrym kontaktem z zebranymi. To zresztą był jego dzień. Choć lekko narzekał po koncercie na gardło, wokalnie zaprezentował się świetnie. Muzycznie było trochę potknięć ale można je złożyć na karb ponownego zgrywania się w nowym, okrojonym składzie. A propos okrojonego składu. Kapela wcale nie zabrzmiała skromniej i bardziej ubogo. Charakterystyczna przestrzenność muzyki została zachowana, a gitara Gliszczyńskiego dobrze ową przestrzeń zapełniała. Półtoragodzinny koncert zakończył się przed 22 zagraną na bis kompozycją byłego już członka zespołu Arkadiusza Sawickiego „Mary Ann” oraz moim ulubionym „Darkness” z tradycyjną już, bujająca gitarką pod koniec utworu. Pozostały już tylko: zaproszenie do zakupu płyty, pokoncertowe rozmowy i całkiem liczne autografy…
Reasumując. To był naprawdę sympatycznie spędzony wieczór. Nie był to może najlepszy koncert jaki w życiu widziałem ale myślę, że tym którzy przyszli sprawił sporo radości. Także i niżej podpisanemu.