Zaczęło się źle. Najpierw czterdzieści minut czekaliśmy na wpuszczenie do sali, stojąc w dusznym hallu teatru Archa. Potem… zamiast Joanny i jej zespołu na scenę wyszło dwóch chłopców z jedną gitarą (jak się dowiedziałem później, nazywają się The Moore Brothers) i zaczęli śpiewać. Nie było to złe – piosenki piszą zgrabne, gorzej z ich interpretacją, a zupełnie gorzej z prezentacją – chwilami wyglądali wręcz komicznie, zwłaszcza gdy jeden z braci, chwilowo nie zatrudniony przy śpiewaniu ani gitarze, przestępował z nogi na nogę. Tak czy owak, grali stanowczo za długo (tak z 45 minut) i o ile z początku przyjęto ich życzliwie, pod koniec słuchaczom, przynajmniej koło mnie, udzielało się zniecierpliwienie. Zwłaszcza, że robiło się już późno i po kiepsko przespanej nocy (trzeba było wstać na pociąg) zaczęła mnie ogarniać senność.
Ale oto Bracia Moore zeszli ze sceny i po chwili przerwy pojawiła się na niej Joanna z zespołem. Zupełnie inaczej ją sobie wyobrażałem. Drobniutka, z wielkim warkoczem, w zwiewnej sukience – ale rezolutna i energiczna. Błyskawicznie spacyfikowała jednego widza, który, gdy przedstawiała zespół, krzyknął: What the fuck is your name? Widać było, że ciągle jest trochę onieśmielona, że przeszkadzają jej flesze i zbyt intensywne światła. Od czasu do czasu przekładała harfę i skarżyła się na jej ciężar (w sumie pewnie waży mniej więcej tyle co ona). A poza tym śpiewała i grała.
Bridges and Baloons na początek, a potem strzał z grubej rury: Emily. Od tej pory, przez następne kilkanaście minut, a właściwie przez ponad godzinę, moja czaszka wykonywała kombinację ruchów wertykalno- (opadająca szczęka) -horyzontalnych (kręcenie głową z niedowierzaniem i podziwem). Nie byłem jedyny. Na europejskiej trasie Joannie towarzyszy tylko trójka muzyków – skrzypaczka, perkusista i tamburzysta (tambura to taka indyjska mandolina o czterech strunach). Oczywiście skutkiem tego aranżacje są uboższe – całą orkiestrę symfoniczną muszą zastąpić pojedyncze skrzypce – ale tym bardziej na pierwszy plan wysuwa się Joanna. Emily różni się od wersji studyjnej też dużo wyraźniej zaznaczonymi momentami przyspieszeń i zwolnień, przyciszeń i zgłośnień – tak zresztą było we wszystkich utworach. Nie muszę mówić, że reakcja publiczności, w nadkomplecie wypełniającej salę Teatru Archa, była entuzjastyczna.
Joanna zagrała prawie całą Ys (bez Only Skin) przeplataną obszernymi fragmentami Milk-Eyed Mender (przearanżowanymi i mocno zmienionymi w stosunku do albumu). Nie pojawił się jej największy przebój, Sprout and The Bean, były za to dwie piosenki nieznane z albumów – celtycki song Ca’ the Yowes to the Knowes i przejmująca, mocna Colleen. Highlightami koncertu były jednak utwory z Ys, przede wszystkim Sawdust And Diamonds, wykonane brawurowo przez Joannę solo. O Emily już wspomniałem.
Cały spektakl – włącznie z Peach, Plum, Pear na bis i burzliwymi oklaskami – trwał niecałe półtorej godziny. Ona przecież ma na koncie dopiero dwie płyty, a do tego takie koncerty – w ciągu których przecież musi wyśpiewać te teksty, tak gęste od słów, że książeczka z tekstami ledwie mieści się w pudełku – muszą być wyczerpujące. Tak czy owak, było to półtorej godziny intensywnych i absolutnie niezwykłych przeżyć.
Nie wiem, jak rozwinie się kariera Joanny. Jest całkiem prawdopodobne, że Ys będzie jednorazowym arcydziełem, którego już nigdy nie będzie w stanie powtórzyć. Jest również możliwe, że za dwa lata będzie supergwiazdą wyprzedającą kilkutysięczne hale. Tak czy owak, taki moment jak wczoraj już się nie powtórzy. Dlatego przez chwilę się nie zastanawiałem, czy jechać do Pragi. Ci, co nie byli, mają czego żałować.