ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
- 26.11 - Warszawa
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Poznań
- 26.11 - Kraków
- 27.11 - Rzeszów
- 28.11 - Lublin
- 29.11 - Kraków
- 01.12 - Warszawa
- 29.11 - Olsztyn
- 30.11 - Warszawa
- 30.11 - Kraków
- 30.11 - Sosnowiec
- 03.12 - Gdańsk
- 04.12 - Wrocław
- 05.12 - Kraków
- 06.12 - Warszawa
- 04.12 - Poznań
- 05.12 - Warszawa
- 06.12 - Kraków
- 07.12 - Szczecin
- 06.12 - Kraków
- 06.12 - Jarosław
- 07.12 - Dukla
- 07.12 - Warszawa
- 08.12 - Warszawa
- 11.12 - Katowice
- 18.12 - Wrocław
- 01.02 - Warszawa
- 04.02 - Kraków
- 09.02 - Warszawa
- 21.02 - Gliwice
 

koncerty

27.08.2007

Jethro Tull, Sopot, Opera Leśna, 15.08.2007 godz. 20.00

“ ...ale to przecież niemożliwe, żeby nie było na koncercie J.T. tego słynnego gitarowego riffu, wywołującego ciarki na plecach …”

Już od kilku lat chciałem ujrzeć Jethro Tull na żywo, ale nigdy się nie składało. Gdy dowiedziałem się, że będą grali w tym roku w Polsce powiedziałem sobie – teraz albo nigdy i już na miesiąc przed występem byłem w posiadaniu dwóch biletów. Dlaczego dwóch? Bo tym razem jechałem z moją córką Kasią, której chciałem pokazać jedną z legend muzyki rockowej. W okresie wakacji i urlopów, zawsze to łatwiej zorganizować taki wypad. No i udało się.

Najpierw jednak o podróży, w której jak na razie ustanowiłem trudny chyba do pobicia rekord jazdy samochodem z mojego miejsca zamieszkania do Gdyni, gdzie mieliśmy zapewniony nocleg u rodziny. Normalnie jedzie się tam około czterech godzin- tak nie za szybko. Ale w naszym przypadku do tego czasu trzeba było doliczyć czas postoju w korkach i wychodzi matematycznie, że trzy korki równa się trzy godziny plus czas na jazdę jak wyżej, co daje łącznie siedem godzin. A upalnie było tego dnia... No, ale jesteśmy już na miejscu, to co za nami nieważne, a przed nami koncert. Opera Leśna - urocze miejsce- kto był, ten o tym wie.

Występ zapowiedział znany słuchaczom radiowej Trójki prezenter muzyczny Jerzy Kosiński.. Poinformował również, że obowiązuje całkowity zakaz fotografowania i nagrywania. Zdjęcia natomiast mogą robić akredytowani fotoreporterzy, podczas trwania pierwszych trzech utworów koncertu. Ale nie tylko oni robili zdjęcia. Gdy minęła 20.15 na scenę weszło dwóch muzyków z oryginalnego składu czyli lider, flecista i wokalista , grający również na gitarze Ian Anderson oraz gitarzysta Martin Lancelot Barre. Rozpoczęli właśnie w duecie, bluesem z pierwszej płyty zespołu z 1968 roku zatytułowanym Some Day The Sun Won`t Shine For You, gdzie Ian zagrał na harmonijce ustnej . Potem na scenie pojawili się pozostali dużo młodsi muzycy czyli: przystojniak w okularach- John O`Hara (klawisze i akordeon), długo-siwowłosy David Goodier ( gitara basowa) i na perkusji , najmłodszy i najweselszy z nich z roztrzepanymi włosami postawionymi na żel James Duncan, syn… Andersona. Poszło Living In the Past i zrobiło się folk rockowo . Ian ubrany jak zwykle w koszulkę i czarną kamizelkę, na głowie z nieodłączną charakterystyczną opaską, rozpoczął swoje harce po całej scenie i już na samym początku pokazał, że gra na flecie w postawie flaminga, czyli na jednej nodze, to jego hobby.

Dalej, Anderson przywitał się z publicznością i zapowiedział , że teraz zagrają Jack In The Green z albumu Songs From The Wood . W Euorology , po raz pierwszy zabrzmiał akordeon, którego później zbyt często nie słyszeliśmy. Zapowiedzi poszczególnych utworów były coraz bardziej dowcipne, Ian w pewnym momencie zaczął mówić o urodzie polskich kobiet wspominając jednocześnie, że niestety kończy w tym roku 60 lat. Skróconą wersję Thick As A Brick(Gruby Jak Cegła) zagrali w trochę inny sposób – też świetnie tylko bez tego niesamowitego wejścia na flecie jak na płycie Live- Bursting Out z 1978 roku- ale nie szkodzi. Publiczność jak zwykle, wykrzyknęła ostatnie słowo tekstu, do czego zawsze prowokuje wokalista zawieszając głos. Niektórzy krzyknęli „ brick” ,inni zapewne „prick”. Słychać podobnie, ale… znaczy zupełnie coś innego. Powrotem do bluesowych rytmów z pierwszej płyty grupy był My Sunday Feeling. W typowo barokowym Past Time And The Good Company klawiszowiec imitował klawesyn a basista wygrywał dźwięki na instrumencie o tajemniczej nazwie glockenspiel. Ogólnie rzecz biorąc, są to, małe metalowe listewki, w które uderza się pałeczkami. Oczywiście Anderson także wspomniał o tym niezwykłym przyrządzie podczas swoich licznych monologów- i trochę się jakby z tego podśmiewał. Śmiechu było również sporo gdy Ian, pokazał nam miniaturowy flecik, na którym miał za chwilę zagrać O`Hara mówiąc: oto właśnie heavy metalowy czarny flet i rozpoczęli Mother Goose , gdzie zabrzmiały aż trzy flety oraz dwie gitary akustyczne, natomiast James grał na zestawie małych bongosów. „Czy wiecie co to jest porno jazz ?”- no więc zagramy go wam i zapowiedział Bouree, gdzie przewodni motyw oparty jest na muzyce J.S.Bacha. Energetycznie jak zwykle wypadł Nothing Is Easy z mocno wyeksponowaną gitarą. W utworze Steel główną rolę odegrał najstarszy wiekiem Martin Barre- ale gdy wywijał na gitarze nikt mu w kalendarz nie zaglądał, wszak wino im starsze tym lepsze. W tym czasie Ian zszedł ze sceny , aby zapewne trochę odpocząć. Ale niedługo wrócił i odezwał się w te słowa:” a teraz zagramy wam nasz największy przebój Smoke on the... nie, to nie to..., Stairway to ...Aqualung.”

 

Rozpoczął się najlepszy moment koncertu. I momenty były aż do końca występu. Aqualung najpierw słuchaliśmy w wersji akustycznej, gdzie główny temat prowadził pięknie flet, na razie bez wokalu. Już myślałem, że na tym się zakończy- ale to przecież niemożliwe , żeby nie było na koncercie J.T. tego słynnego gitarowego riffu, wywołującego ciarki na plecach . A jakże, wreszcie zabrzmiał- wspaniale, jeszcze Anderson dołożył swoim mocnym głosem i byliśmy ugotowani na miękko. A nagranie pochodzi z ...1971 roku, i co wy na to? Że oni jeszcze to grają? Dalej jakby przerywnik, bo grupa zagrała fragment w swojej wersji z musicalu West Side Story zatytułowany America. Im bliżej było do końca widowiska, co jakiś czas kątem oka spoglądałem na zegarek i myślałem sobie, niech ta bajka się nie kończy tak szybko, ale czas nieubłaganie robił swoje. Utwory finałowe to najpierw My God , który zabrzmiał rewelacyjnie. Mówiąc prawdę, ja dopiero odkryłem jego magię tu., w Sopocie, do tej pory tak mnie nie ruszał, ale to jest właśnie urok muzyki na żywo. Nie wspomniałem jeszcze o światłach , a trzeba, bo były więcej niż skromne i kapitalnie zgrywały się z muzyką płynącą z głośników. Mocno utkwił mnie w pamięci fragment, gdy właśnie podczas tego utworu na scenie pozostało w pewnej chwili trzech muzyków grających akustycznie a u góry po lewej stronie zaczęło pulsacyjnie migotać niebieskie światełko. Jak... w niebie.

 

Ostatni utwór to długi, spokojny, nastrojowy Budapest z przecudnymi frazami gitary i charakterystycznym brzmieniem fletu. Nieeeee.... to już koniec? Tak, muzycy odkładają instrumenty kłaniają się i schodzą w ciemną czeluść za sceną. Na bis najpierw wyszedł John O`Hara. Usiadł przy klawiszach i zaczął grać wstęp do Locomotive Breath, na widowni oklaski, bo większość z nas poznała ten numer. Potem pojawił się James z... gitarą . Zagrał parę nutek, odłożył gitarę, usiadł za perkusją. I... zaczęło się dalej . Na scenę wpadli jak burza pozostali muzycy i lokomotywa ruszyła w ostatnią trasę tego wieczoru a lider zespołu pokazał, że on jest głównym motorniczym .” No way to slow down- Nie ma sposobu , by zwolnić”. Tak śpiewał w ostatnich wersach występu. To prawda, pociąg nazywający się Jethro Tull już ponad czterdzieści lat toczy się przez muzyczny świat i jak na razie nie zwalnia. Dzieje się to za sprawą charyzmatycznego lidera zespołu, który tego wieczoru opanował Operę Leśną. Jego sposób gry na flecie z „figurami”, niebywałe poczucie humoru i witalność stanowiły niepowtarzalne elementy tego rockowego przedstawienia. Teraz trochę statystyki- jedna godzina i pięćdziesiąt minut grania, szesnaście utworów, oto bilans występu. Może trochę za krótko?. Chyba tak, ale ile by nie grali, nigdy by nie było dosyć. F a n t a s t y c z n y koncert. Cóż, zakończyć wypada jakoś humorystycznie tę relację, więc będzie tak: Ian Anderson , rocznik 1947, stary człowiek, a.....może.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.