Już od kilku lat chciałem ujrzeć Jethro Tull na żywo, ale nigdy się nie składało. Gdy dowiedziałem się, że będą grali w tym roku w Polsce powiedziałem sobie – teraz albo nigdy i już na miesiąc przed występem byłem w posiadaniu dwóch biletów. Dlaczego dwóch? Bo tym razem jechałem z moją córką Kasią, której chciałem pokazać jedną z legend muzyki rockowej. W okresie wakacji i urlopów, zawsze to łatwiej zorganizować taki wypad. No i udało się.
Najpierw jednak o podróży, w której jak na razie ustanowiłem trudny chyba do pobicia rekord jazdy samochodem z mojego miejsca zamieszkania do Gdyni, gdzie mieliśmy zapewniony nocleg u rodziny. Normalnie jedzie się tam około czterech godzin- tak nie za szybko. Ale w naszym przypadku do tego czasu trzeba było doliczyć czas postoju w korkach i wychodzi matematycznie, że trzy korki równa się trzy godziny plus czas na jazdę jak wyżej, co daje łącznie siedem godzin. A upalnie było tego dnia... No, ale jesteśmy już na miejscu, to co za nami nieważne, a przed nami koncert. Opera Leśna - urocze miejsce- kto był, ten o tym wie.
Występ zapowiedział znany słuchaczom radiowej Trójki prezenter muzyczny Jerzy Kosiński.. Poinformował również, że obowiązuje całkowity zakaz fotografowania i nagrywania. Zdjęcia natomiast mogą robić akredytowani fotoreporterzy, podczas trwania pierwszych trzech utworów koncertu. Ale nie tylko oni robili zdjęcia. Gdy minęła 20.15 na scenę weszło dwóch muzyków z oryginalnego składu czyli lider, flecista i wokalista , grający również na gitarze Ian Anderson oraz gitarzysta Martin Lancelot Barre. Rozpoczęli właśnie w duecie, bluesem z pierwszej płyty zespołu z 1968 roku zatytułowanym Some Day The Sun Won`t Shine For You, gdzie Ian zagrał na harmonijce ustnej . Potem na scenie pojawili się pozostali dużo młodsi muzycy czyli: przystojniak w okularach- John O`Hara (klawisze i akordeon), długo-siwowłosy David Goodier ( gitara basowa) i na perkusji , najmłodszy i najweselszy z nich z roztrzepanymi włosami postawionymi na żel James Duncan, syn… Andersona. Poszło Living In the Past i zrobiło się folk rockowo . Ian ubrany jak zwykle w koszulkę i czarną kamizelkę, na głowie z nieodłączną charakterystyczną opaską, rozpoczął swoje harce po całej scenie i już na samym początku pokazał, że gra na flecie w postawie flaminga, czyli na jednej nodze, to jego hobby.
Dalej, Anderson przywitał się z publicznością i zapowiedział , że teraz zagrają Jack In The Green z albumu Songs From The Wood . W Euorology , po raz pierwszy zabrzmiał akordeon, którego później zbyt często nie słyszeliśmy. Zapowiedzi poszczególnych utworów były coraz bardziej dowcipne, Ian w pewnym momencie zaczął mówić o urodzie polskich kobiet wspominając jednocześnie, że niestety kończy w tym roku 60 lat. Skróconą wersję Thick As A Brick(Gruby Jak Cegła) zagrali w trochę inny sposób – też świetnie tylko bez tego niesamowitego wejścia na flecie jak na płycie Live- Bursting Out z 1978 roku- ale nie szkodzi. Publiczność jak zwykle, wykrzyknęła ostatnie słowo tekstu, do czego zawsze prowokuje wokalista zawieszając głos. Niektórzy krzyknęli „ brick” ,inni zapewne „prick”. Słychać podobnie, ale… znaczy zupełnie coś innego. Powrotem do bluesowych rytmów z pierwszej płyty grupy był My Sunday Feeling. W typowo barokowym Past Time And The Good Company klawiszowiec imitował klawesyn a basista wygrywał dźwięki na instrumencie o tajemniczej nazwie glockenspiel. Ogólnie rzecz biorąc, są to, małe metalowe listewki, w które uderza się pałeczkami. Oczywiście Anderson także wspomniał o tym niezwykłym przyrządzie podczas swoich licznych monologów- i trochę się jakby z tego podśmiewał. Śmiechu było również sporo gdy Ian, pokazał nam miniaturowy flecik, na którym miał za chwilę zagrać O`Hara mówiąc: oto właśnie heavy metalowy czarny flet i rozpoczęli Mother Goose , gdzie zabrzmiały aż trzy flety oraz dwie gitary akustyczne, natomiast James grał na zestawie małych bongosów. „Czy wiecie co to jest porno jazz ?”- no więc zagramy go wam i zapowiedział Bouree, gdzie przewodni motyw oparty jest na muzyce J.S.Bacha. Energetycznie jak zwykle wypadł Nothing Is Easy z mocno wyeksponowaną gitarą. W utworze Steel główną rolę odegrał najstarszy wiekiem Martin Barre- ale gdy wywijał na gitarze nikt mu w kalendarz nie zaglądał, wszak wino im starsze tym lepsze. W tym czasie Ian zszedł ze sceny , aby zapewne trochę odpocząć. Ale niedługo wrócił i odezwał się w te słowa:” a teraz zagramy wam nasz największy przebój Smoke on the... nie, to nie to..., Stairway to ...Aqualung.”
Rozpoczął się najlepszy moment koncertu. I momenty były aż do końca występu. Aqualung najpierw słuchaliśmy w wersji akustycznej, gdzie główny temat prowadził pięknie flet, na razie bez wokalu. Już myślałem, że na tym się zakończy- ale to przecież niemożliwe , żeby nie było na koncercie J.T. tego słynnego gitarowego riffu, wywołującego ciarki na plecach . A jakże, wreszcie zabrzmiał- wspaniale, jeszcze Anderson dołożył swoim mocnym głosem i byliśmy ugotowani na miękko. A nagranie pochodzi z ...1971 roku, i co wy na to? Że oni jeszcze to grają? Dalej jakby przerywnik, bo grupa zagrała fragment w swojej wersji z musicalu West Side Story zatytułowany America. Im bliżej było do końca widowiska, co jakiś czas kątem oka spoglądałem na zegarek i myślałem sobie, niech ta bajka się nie kończy tak szybko, ale czas nieubłaganie robił swoje. Utwory finałowe to najpierw My God , który zabrzmiał rewelacyjnie. Mówiąc prawdę, ja dopiero odkryłem jego magię tu., w Sopocie, do tej pory tak mnie nie ruszał, ale to jest właśnie urok muzyki na żywo. Nie wspomniałem jeszcze o światłach , a trzeba, bo były więcej niż skromne i kapitalnie zgrywały się z muzyką płynącą z głośników. Mocno utkwił mnie w pamięci fragment, gdy właśnie podczas tego utworu na scenie pozostało w pewnej chwili trzech muzyków grających akustycznie a u góry po lewej stronie zaczęło pulsacyjnie migotać niebieskie światełko. Jak... w niebie.
Ostatni utwór to długi, spokojny, nastrojowy Budapest z przecudnymi frazami gitary i charakterystycznym brzmieniem fletu. Nieeeee.... to już koniec? Tak, muzycy odkładają instrumenty kłaniają się i schodzą w ciemną czeluść za sceną. Na bis najpierw wyszedł John O`Hara. Usiadł przy klawiszach i zaczął grać wstęp do Locomotive Breath, na widowni oklaski, bo większość z nas poznała ten numer. Potem pojawił się James z... gitarą . Zagrał parę nutek, odłożył gitarę, usiadł za perkusją. I... zaczęło się dalej . Na scenę wpadli jak burza pozostali muzycy i lokomotywa ruszyła w ostatnią trasę tego wieczoru a lider zespołu pokazał, że on jest głównym motorniczym .” No way to slow down- Nie ma sposobu , by zwolnić”. Tak śpiewał w ostatnich wersach występu. To prawda, pociąg nazywający się Jethro Tull już ponad czterdzieści lat toczy się przez muzyczny świat i jak na razie nie zwalnia. Dzieje się to za sprawą charyzmatycznego lidera zespołu, który tego wieczoru opanował Operę Leśną. Jego sposób gry na flecie z „figurami”, niebywałe poczucie humoru i witalność stanowiły niepowtarzalne elementy tego rockowego przedstawienia. Teraz trochę statystyki- jedna godzina i pięćdziesiąt minut grania, szesnaście utworów, oto bilans występu. Może trochę za krótko?. Chyba tak, ale ile by nie grali, nigdy by nie było dosyć. F a n t a s t y c z n y koncert. Cóż, zakończyć wypada jakoś humorystycznie tę relację, więc będzie tak: Ian Anderson , rocznik 1947, stary człowiek, a.....może.