Potraktowanie tego testu po łebkach byłoby niewybaczalnym błędem z naszej strony. Och, oczywiście, nigdy tego nie robimy, ale ten temat zasługuje na szczególną uwagę. Na palcach jednej ręki emerytowanego pracownika tartaku można wyliczyć instrumenty, które wywarły tak wielki wpływ na kształt współczesnej muzyki.
Minimoog – bo o nim tu będzie mowa – jest do dziś wzorem brzmieniowym monofonicznego syntezatora analogowego. Wielu innych konstruktorów podążyło śladami Roberta Mooga, wielu stworzyło świetne instrumenty i kultowe brzmienia, ale nikomu nie udało się osiągnąć tej charakterystycznej tłustości basów, takiej skuteczności filtracji i modulacji, takiego w końcu harmonicznego bogactwa, jakie jest w stanie wyprodukować ten instrument. Przy całej swojej prostocie – w porównaniu do współczesnych polifonicznych syntezatorów – Minimoog w jakiś magiczny sposób potrafi zaskoczyć potężnym, szerokim, barokowo ozdobnym i trójwymiarowym (!) brzmieniem, które ulega nieskończonym wariacjom modulacyjnym. Z jednej strony potrafi rozczulić słodką melodyjką jakby anieli grali, z drugiej potrafi warknąć jak dzika bestia z głębin trzewi, z charakterystycznym charkotem.
Lista artystów, którzy natychmiast odkryli walory nowego instrumentu, to właściwie Who’s Who w muzyce lat 70. i 80. Ba, do dzisiaj Minimoog jest cennym i poszukiwanym instrumentem, niezastąpionym w kreacji tłustych basów i filigranowych linii melodycznych. Pop, rock, funk, jazz nie oparły się urokowi Mooga. Na czym polega magia tego instrumentu? Chyba na... niedoskonałości, która powoduje, że tak naprawdę trzy oscylatory nigdy nie są idealnie zestrojone, produkując razem pulsujący i bogaty w harmoniczne warkocz dźwięku. Może na lekkim przesterowaniu, może w końcu na idealnym opracowaniu legendarnej filtracji? Najwięksi kapłani tego kultu do dziś nie wiedzą czy to przebłysk geniuszu konstruktora, czy może boska interwencja.
Problem jest taki, że tylko nieliczne oryginalne egzemplarze przetrzymały do dziś okrutne na ogół traktowanie w warunkach koncertowych. A i te cierpią na wszelkie przypadłości geriatryczne, typowe dla ponad 30-letnich obwodów elektronicznych. A to nie kontaktuje, a to iskrzy na utlenionych stykach, jednym słowem – analogowy Altzheimer. Dlatego wysiłki grupy piekielnie zdolnych francuskich programistów z Arturii w Grenoble należy potraktować z należytym szacunkiem. Czy udało im się stworzyć udaną cyfrową replikę tego instrumentu? Brzmieniowo – tak, stwierdzę to stanowczo na samym wstępie. Arturia Minimoog V – przy zachowaniu pewnych warunków – brzmi przeraźliwie autentycznie. Czy jednak jest to ekwiwalent prawdziwego Minimooga? Nie, i nigdy nie będzie, co zresztą wynika z definicji i dotyczy wszelkich cyfrowych emulacji i wirtualnego świata w ogóle. I nie jest to bynajmniej zarzut w kierunku twórców. Po prostu stwierdzenie faktu.
Minimoog był pierwszym w historii przenośnym i stosunkowo niedrogim instrumentem dla muzyków. Jego narodziny (1970) w pracowni Roberta Mooga poprzedzone były budową syntezatorów modularnych, które – ze względu na gabaryty i stopień komplikacji – przewidziane były raczej do pionierskich eksperymentów w studiach i pracowniach uniwersyteckich (czytaj Arturia Moog Modular V, EiS 10/2003). Koncertowe zastosowanie tego monstrum było mordęgą, zaś opanowanie instrumentu sztuką, która tylko nielicznym się uśmiechała. Bob Moog nawet w najśmielszych marzeniach nie mógł przewidzieć, że decyzja konstrukcji miniaturowej, uproszczonej wersji (z „na sztywno” połączonymi modułami syntezy), spotka się z tak entuzjastycznym przyjęciem muzyków. Minimoog to prawdopodobnie najbardziej popularny syntezator wszechczasów – ok. 12.000 egzemplarzy z oryginalnym znakiem firmowym zostało wyprodukowanych do 1981 roku. Rewolucja zMIDIfikowanych syntezatorów opartych na technologii wavetable i modelowaniu cyfrowym na chwilę osłabiła zainteresowanie syntezą analogową, ale rychło się okazało, że specyficzne brzmienie Mooga jest nie do podrobienia. W latach 90. było kilka spalonych prób reanimacji tego instrumentu, w końcu brytyjska firma Moog Synthesizers uruchomiła produkcję udanych replik (niestety bez zgody autora). Unikalność Minimooga z jednej strony, a wymogi wobec współczesnej technologii z drugiej, skłoniły w końcu Roberta Mooga do uruchomienia produkcji cyfrowej wersji instrumentu. Minimoog Voyager zaprezentowany został na wystawie NAMM 2002 ku uciesze fanatyków, ale to inna historia. Tu będziemy mówili o najsłynniejszym modelu Minimooga (D) i jego wirtualnej reinkarnacji.
• Do rzeczy
Minimoog to analogowy syntezator monofoniczny z 44-nutową klawiaturą (F-C). Instrument posiada 3 strojone niezależnie Voltage Controlled Oscillators (VCO), produkujące szeroki asortyment przebiegów (waveshape) w zakresie od sub- do supersonicznych częstotliwości. Jeden oscylator może być zastosowany w roli modulatora niskiej częstotliwości (LFO). Jest tam także generator szumu białego i różowego, znowu jako źródło dźwięku lub modulator. Istnieje możliwość obróbki sygnału zewnętrznego przez kontrolowany napięciem 24-decybelowy filtr dolnoprzepustowy. Kształt dźwięku kontrolowany jest dwoma generatorami obwiedni ADS (Attack, Decay, Sustain): jeden dla amplitudy i jeden dla częstotliwości. Sercem Minimooga jest filtr rezonujący. To właśnie ten filtr decyduje o specyficznej „tłustości” i „ciepłocie” brzmienia Minimooga lub wręcz przeciwnie – o jego agresywnym, szorstkim ataku. Cennym dodatkiem jest generator sinusoidy 440Hz, bardzo pomocny przy zgrubnym strojeniu oscylatorów, które mają naturalną tendencję do odchyłek temperaturowych. Ta klasyczna struktura syntezy subtraktywnej (odejmującej poprzez filtrację) jest bardzo intuicyjnie ulokowana na panelu kontrolnym, zachowując logiczną kolejność: generowanie dźwięku > miksowanie > modulacja > kształt ostateczny. Panel – dla ułatwienia w operowaniu gałkami – może być podniesiony na zawiasie do pozycji niemal pionowej. Ot i wszystko. Prostota obsługi, elegancja i solidność budowy, a przede wszystkim radykalnie inne brzmienia były gwarancją natychmiastowego sukcesu Minimooga. Klasyk w każdym calu.
Francuzi wirtualnie wyszli ze skóry, żeby w najdrobniejszych szczegółach odtworzyć pradziada na ekranie monitora. Do tego stopnia, że podczas instalacji (bardzo sprawnej i uproszczonej do minimum) oferują nam trzy gatunki drewna do wyboru: klon, mahoń i orzech. Każda gałka, przełącznik i śrubka, a nawet przypadkowa rysa na drewnianym boczku są odtworzone z pietyzmem. Ten ambitny pomysł ma swoje wady: przy zachowaniu proporcji oznaczenia cyfrowe wokół gałek i mniejsze napisy są słabo czytelne. Arturia Minimoog V działa w dwóch podstawowych wersjach interfejsu użytkownika: Close i Open. Kliknij w drewnianą listwę na górze i panel kontrolny posłusznie się uniesie, ukazując tu rzeczy, których w prawdziwym Moogu nie uświadczysz: matrycę modulacji, ustawienia LFO, arpeggiator, efekty stereo chorus i delay – wszystko w pełnej synchronizacji do tempa projektu. W wersji Close instrument jawi się nam w postaci najbliższej oryginałowi, aczkolwiek nie bez pewnych ulepszeń. Pierwsza i oczywista różnica to uległość na polecenia MIDI. Każdy klawisz, każda gałka na panelu ochoczo reaguje na nuty i dowolny przypisany rozkaz CC (Continuous Controller). Mając do dyspozycji jakikolwiek kontroler MIDI z gałkami lub suwakami, kliknięcie na danym regulatorze prawym klawiszem myszy z wciśniętym przyciskiem Ctrl uruchamia okno dialogowe MIDI Learn. Wystarczy ruszyć gałką w kontrolerze i gałka wirtualna posłusznie się poruszy. Druga różnica, o której pionierzy mogli marzyć jedynie, to polifoniczne zdolności MMV (do 32. głosów). Ten talent oczywiście pozostaje w bezpośredniej zależności od mocy obliczeniowej komputera, a MMV nie jest zbyt łagodny w wymaganiach. Mogę nawet powiedzieć, że to żarłok: już 7-8 wcieleń instrumentu w bardziej złożonych aranżacjach potrafi ustawić wskaźnik rezerw na czerwonym polu, wykorzystując procesor P4 3,06GHz HT do maksimum jego możliwości. To są jednak krańcowe przypadki, osobiście nie widzę zbyt wielu okazji do polifonicznej gry na tym instrumencie, który z powodu specyficznej brzmieniowej natury niezbyt się kwalifikuje do tego celu. Trzecia w końcu, szalenie ważna różnica, to pamięć. Ileż cudownych i unikalnych brzmień zginęło w mrokach historii dlatego, że ich rejestracja była możliwa tylko zgrubnie na papierze. Do dziś nieliczni użytkownicy Minimooga posługują się diagramami ustawień, przekazywanymi z rąk do rąk, ale to jest bardzo mizerne rozwiązanie. Cała uroda – i jednocześnie wada Minimooga – polega na nieskończonej ilości możliwych kombinacji ustawień, które nie sposób utrwalić. Minimalny ruch gałką strojenia oscylatora lub filtru i umyka gdzieś subtelna zależność bogatych harmonicznych, pulsacji rezonujących i w jakiś przedziwny sposób wykreowanej trójwymiarowej potęgi. W MMV zaś – kilka kliknięć myszą i brzmienie jest zapisane w pamięci z detalami, które decydują o jego unikalności.
Uważniejsza lustracja wirtualnego panelu odkrywa kilka dodatków nieobecnych w oryginale. Jak już wspominałem powyżej, podstawowa struktura źródła dźwięku zawiera miks trzech oscylatorów, które generują sześć kształtów fal: trójkąt, dwa rodzaje piły, kwadrat, dwa typy prostokąta, kontrolując niezależnie wysokość tonu w skali pożyczonej od organów kościelnych, tzn. długością piszczałek. W oryginale trzeci oscylator może być wykorzystany jako modulator LFO, ale wtedy nie bierze on udziału w kreacji brzmienia podstawowego. Arturyści zbudowali zatem osobny oscylator LFO, dostępny po podniesieniu panelu, który kontroluje jeden z 32. parametrów syntezy (np. filtr odcinający). W ten sposób możliwości tworzenia opasłych, bogatych harmonicznie brzmień, które są jednocześnie animowane krzywą LFO, wzrastają znacząco. W tym samym sektorze panelu (Oscillator Bank) pojawił się przełącznik SYNC, który synchronizuje oscylator 2 i 1. W tej pozycji strojenie oscylatora 1 jest decydujące, podczas gdy oscylator 2 wnosi i modyfikuje harmoniczne składowe miksu. Nie zauważyłem jakichś szczególnych zalet wynikających z zastosowania tego patentu. Wręcz przeciwnie – uważam, że cały urok w kreacji soczystego brzmienia trzech oscylatorów w Moogu polega na minimalnych odstrojeniach, które wprowadzają subtelne, zmienne w czasie i nieobliczalne rezultaty. Idealnie zgrane oscylatory dostarczą płaski, statyczny i na ogół mało atrakcyjny dźwięk. Paradoksalnie jest to bardzo trudne do uzyskania w prawdziwym instrumencie, natomiast w MMV jest jakby oczywiste ze względu na precyzję matematycznych kalkulacji. Żeby stworzyć dodatkowy element pozytywnej niedoskonałości programiści wymyślili zatem gałkę VOICE DETUNE, która znalazła się w ostatnim sektorze panelu. Ta właśnie, niesłychanie ważna funkcja wprowadza delikatne fluktuacje strojenia oscylatorów. Oczywiście przełącznik do gry unisono nie istnieje w oryginalnym instrumencie, zaś w MMV znajduje zastosowanie w grze polifonicznej. Z opuszczonym panelem kontrolnym MMV jest najbliższą oryginałowi reminiscencją, nie biorąc pod uwagę drobnych dodatków. Uniesienie panelu odkrywa m.in. matrycę modulacji, umożliwiającą do sześciu kombinacji źródeł i celów modulacji. Źródłem modulacji może być szereg parametrów dostępnych z obszaru panelu MMV (np. oscylator 3, obwiednia filtru), jak i z kontrolera MIDI (np. Pitch Bend, Modulation Wheel, AfterTouch, Expression Pedal, Velocity). Nawet zewnętrzny sygnał audio może być modulatorem (Ian Hammer chętnie przepuszczał swoją gitarę przez Minimooga). Praktycznie wszystkie parametry syntezy MMV mogą być modulowane tymi źródłami.
Jednym z dodatków, których nie było w oryginale, a znajdziemy go w MMV jest arpeggiator. Nie ma tu specjalnych rewelacji – maszynka ta zapewnia klasyczne pochody Up/Down/Up+Down/ Random w określonym przedziale oktaw. Ważne, że arpeggio można zsynchronizować z tempem sekwencji, naturalnie w przypadku operowania MMV w charakterze wtyczki. To nie jest wcale takie oczywiste, bowiem instrument działa także samodzielnie w wersji Stand Alone. I w końcu – jak przysłowiowa wisienka na szczycie lodów – MMV jest uzbrojony w znakomite efekty stereo chorusa i delay, przy czym ten drugi posiada szereg imponujących możliwości w opcjach i możliwość synchronizacji z tempem sekwencji. Brak efektu pogłosu nie wydaje mi się zbytnim przeoczeniem, skoro każdy współczesny sekwencer ma do dyspozycji przynajmniej jeden.
Arturia Minimoog V ma ubranka na każdą chyba okazję, zarówno w krainie PC-towej jak i jabłczanej. W wersji Stand Alone zagra na karcie ze sterownikami ASIO i Direct Sound we wszystkich odmianach Windows od 95 począwszy, i z Core Audio w Mac OS X. Jako wtyczka zadziała w obydwu platformach w roli VST, DXi, MAS, RTAS, Pro Tools HDTM i Audio Units. To chyba wszystko co najważniejsze w kwestii suchego opisu, ale to też niewiele wnosi do odpowiedzi na istotne pytanie:
• Jak to brzmi?
Tę część testu przeprowadziłem wyjątkowo wnikliwie i – rzec by można – bezlitośnie. Traf chciał, że w zasięgu ręki znalazły się aż dwa oryginalne instrumenty w dobrym stanie. To znaczy, hmm... to założenie jest słuszne jedynie w oparciu o zapewnienia właścicieli. Czy jednak naprawdę instrument tego typu, nawet pieczołowicie konserwowany, będzie brzmiał dokładnie tak jak 30 lat temu? Utlenione styki, wysuszone albo cieknące elektrolity, różne inne starcze przypadłości mogą spowodować, że Minimoog zabrzmi z astmatyczną zadyszką. Ileż skrętów z marihuany zasmoliło elektronikę przez te lata?... Tak czy inaczej obydwa wzięły udział w morderczym teście porównawczym łeb-w-łeb, z którego Minimoog V wyszedł – przynajmniej pod względem brzmieniowym – z dumnie podniesioną przyłbicą.
Opatentowana technologia TAE (True Analog Emulation), będąca podstawą w opracowaniu wszystkich produktów Arturii, także i w tym przypadku sprawdziła się. Przypomnę, że m.in. chodzi o uniknięcie szkodliwych anomalii w działaniu cyfrowych oscylatorów (tzw. aliasing), które objawiają się szczególnie w wysokich częstotliwościach oscylacji.
Generalnie – po kilku dniach testów porównawczych – odniosłem wrażenie, że obydwaj nestorzy różnią się brzmieniowo. Minimoog #7476 nieco skwapliwiej jakby obnażał chropowatą teksturę zniekształceń na granicy warkotu, miejscami przypominając cyfrowe brudki i trzaski po przekroczeniu 0dB. Objawiało się to szczególnie w 3-oscylatorowych basach o dużej zawartości składowych harmonicznych. Nie jestem przekonany, czy to pozytywna cecha. Pod tym względem Mini #5199 był bardziej zbliżony brzmieniowo do MMV, oferując nieco gładsze brzmienie. Trudno powiedzieć co jest powodem tych dość subtelnych różnic. Przy tej okazji przekonałem się jednak, jak krytyczna jest jakość konwerterów cyfrowo-analogowych na karcie dźwiękowej. Niby oczywiste, ale jakoś nikt dotychczas tego nie wyartykułował w kontekście wirtualnych instrumentów. Pierwsza przymiarka do porównania – na obcym terenie – okazała się żałosnym nieporozumieniem. Komputer był wyposażony w standardowy system audio na płycie głównej, więc właściciel oryginalnego instrumentu jedynie prychnął pogardliwie po pierwszych próbach sklecenia jakiegoś brzmienia. Dopiero w konfrontacji z kartą CardDeluxe w innym komputerze można było mówić o porównaniu, a naprawdę rzetelne szanse MMV miał w systemie ze studyjnym konwerterem Apogee Rosetta. W takiej konfiguracji poczyniłem szereg nagrań próbek, usiłując najpierw stworzyć kilka klasycznych brzmień na Moogu w oparciu o znane diagramy, a potem przenieść te ustawienia do MMV. Z jakiegoś powodu ten zamiar spalił na panewce. W żaden sposób nie byłem w stanie dokonać wiernej repliki brzmienia, przenosząc ustawienia z prawdziwego instrumentu w obszar panelu wirtualnego. Druga przymiarka – odwrotna – dała zdecydowanie lepsze rezultaty. Z obszernej, ponad 500 tytułów zawierającej biblioteki fabrycznych presetów wybrałem tylko te, które mieściły się w technologicznych ograniczeniach Minimooga. Mówiąc inaczej, wszelkie dobroci ukryte za panelem musiały być wyeliminowane. Więc oczywiście odpadły te, które wykorzystywały polifoniczne zdolności MMV lub efekty pokładowe. Teraz pieczołowicie przenosiłem ustawienia z panelu wirtualnego do instrumentu prawdziwego i ta strategia okazała się w większości wypadków trafiona.
• Są jakieś różnice?
W dziedzinie elementarnych przebiegów jednego oscylatora trudno jest odróżnić obydwa instrumenty, co oznacza, że Arturyści dopięli celu. Różnice – niekoniecznie na niekorzyść MMV – dają się natomiast zauważyć w bardziej złożonych miksach dwóch i trzech oscylatorów, gdzie nawet minimalne ich odstrojenie i subtelne różnice w parametrach modulacji jest niesłychanie trudno odtworzyć w realnym świecie. I na odwrót. Kilkanaście próbek porównawczych usłyszycie w demonstracji audio na CD. Oczywiście dalsze porównywanie brzmień wykreowanych z zastosowaniem współczesnych tricków w MMV było bez sensu, bowiem na tym obszarze staruszek po prostu nie ma szans. Mówiąc krótko – przy zachowaniu wspomnianych powyżej warunków MMV brzmi znakomicie, na pewno nie gorzej od protoplasty. Zaś kolekcja presetów fabrycznych, opracowana przez kilkunastu ekspertów, jest zaiste imponująca.
W kwestii praktycznych zastosowań MMV zdania są podzielone. Osobiście – nie będąc użytkownikiem oryginalnego instrumentu – nie miałem najmniejszych problemów z obsługą MMV w studiu. Interesowała mnie głównie wiarygodność brzmieniowa emulacji i współpraca z kontrolerem MIDI, a tu program sprawuje się nienagannie. Z tego chociażby powodu postanowiłem udekorować MMV znakiem Nasz Typ. Natomiast wytrawni użytkownicy wzoru mieli spore zastrzeżenia w tej materii (czytaj „Opinie specjalistów” – str. 36).
• Konkluzje
Wnioski z tego testu wydają mi się bardzo interesujące i daleko wykraczające poza standardową ocenę produktu. Pominę tu drobne różnice brzmieniowe między poszczególnymi egzemplarzami autentyku, bo to jest teza nie potwierdzona szerszymi badaniami. Ale, po pierwsze – w kwestii emulacji analogowego brzmienia Minimooga twórcy MMV spisali się na piątkę. Dr Robert Moog nie poskąpił ciepłych słów w krótkiej notce na opakowaniu, takoż JMJ, choć tu może swoją rolę odegrały względy patriotyczne. Po drugie – jakikolwiek instrument wirtualny, a repliki typu MMV w szczególności – zabrzmią tylko tak dobrze, jak im karta dźwiękowa pozwoli. Po trzecie – wirtualne repliki autentycznych analogów sprawdzają się wybornie w studyjnym środowisku jako wtyczki kontrolowane sekwencją, natomiast niespecjalnie jako instrument w wersji Stand Alone na koncercie. Paradoksalnie MMV będzie atrakcyjną propozycją dla muzyków, którzy dotychczas z tym instrumentem nie mieli do czynienia w jakiejkolwiek postaci. Och tak, było już kilka prób programowych emulacji Minimooga, ale żadna z nich nie może się przymierzać do MMV pod względem rezultatów brzmieniowych. Polecam ten produkt gorąco. Natomiast dla rutynowanych instrumentalistów nie widzę ratunku. Będzie im niesłychanie ciężko przełamać psychologiczne bariery w obsłudze wirtualnego panelu kontrolnego. Na szczęście czcigodny Bob Moog nie zostawia ich na lodzie, oferując „wypasioną” sprzętową replikę oryginału w postaci swojego Voyagera. Ale to jeszcze inna para kaloszy. ...
Autor: Maciej Dobrski
Pełny test zamieszczono w EiS - 07/2004
Artykuł pochodzi z Miesięcznika Muzyków i Realizatorów Estrada i Studio.Opublikowano za wiedzą i zgodą redakcji EiS.
Dziękuję Panu
Tomaszowi Wróblewskiemu Redaktorowi Naczelnemu Magazynu Estrada i Studio za pomoc w publikacji tego artykułu.