Koncert zaczął się z opóźnieniem, ale chyba nikomu to zbytnio nie przeszkadzało. Na pierwszy ogień poszła suita (czy też raczej jej fragment) z mającego się ukazać jesienią drugiego albumu długogrającego warszawiaków. Trzeba przyznać, że zapowiada się bardzo ciekawie... Nastąpiło powitanie, a po nim set niewiele różniący się od tego z Progressive Tour II. Z nowości usłyszeliśmy minialbumowy "Acronym Love" z jedną z najlepszych solówek Grudnia oraz kilkunastominutowy utwór o wdzięcznym (roboczym?) tytule "Tatatara" (nie mam pewności co do ilości "t" i "r";)). Ciekawy. Wciągający. Na razie jeszcze chyba z tekstem "po norwesku", ale to bez znaczenia. Bardzo przyjemny.
Tradycyjnie muzycy opuszczali scenę pojedynczo w trakcie "The Curtain Falls". A później wracali na nią trzy razy. Na bis usłyszeliśmy "Us" (tylko Mariusz Duda i jego gitara akustyczna) - jakie zaskoczenie (dzień wcześniej w Krakowie z mini-albumu "Voices In My Head" zagrali tylko wspomniany już "Acronym Love")! Po chwili dołączyła reszta zespołu i na dokładkę zagrali "The Time I Was Daydreaming" z przepięknie wplecioną solówką z "In Two Minds". W dodatku za gitarę basową chwycił jeden z technicznych zespołu - Grześ. Pomyślałam, że może jeszcze "Dna ts. Rednum or F. Raf"... Ale to by było za wiele dobrego. "Reality Dream" (nie chcę skłamać, ale zdaje się, że część I) i drugie zejście. Po powrocie, co stało się już chyba tradycją, "Radioactive Toy" Jeżozwierzy (przedsmak ich kwietniowych występów w Polsce - "oni wam tego pewnie nie zagrają, ale my zagramy"). No cóż, skoro "Radioactive Toy", to znaczy, że koniec koncertu. Jednak zespół nie oparł się gorącym nawoływaniom publiczności i pojawił się na scenie raz jeszcze. Usłyszeliśmy "Szatana" (kto był rok wcześniej na koncertach, ten go pewnie zna).
Nie przeszkadzały mi problemy z nagłośnieniem wokalu podczas pierwszych dwóch utworów. Nie przeszkadzała niemożność widzenia całej sceny. Atmosfera była ważna, a we Wrocławiu zawsze jest wspaniała - do tego stopnia, że Mariusz obiecał w tym właśnie mieście połknąć kostkę do gitary, co zrobił (a raczej udał, że robi) kilkanaście minut później na wyraźną prośbę fanów.
A ja stałam z boku i wyśpiewywałam wszystkie teksty i solówki, wymachiwałam rękoma uderzając w niewidzialne bębny, talerze oraz klawisze. Fantastycznie się bawiłam. Zresztą - na koncerty Riverside zawsze przychodzę z uśmiechem na warzy. A z jeszcze większym uśmiechem z nich wychodzę.