Czas jednak kończyć, te "religijne" odniesienia i przechodzić do rzeczy. Gdy po trzygodzinnej podróży około 19 podjeżdżałem pod klub, dało się już zauważyć gęsty tłum fanów, mimo tego uwagę przykuwał przede wszystkim ogromny czerwony autokar, którym gwiazdy wieczoru zajechały do królewskiego grodu. Jedna tylko myśl przemknęła mi w tym momencie przez skołataną emocjami głowę – są!!!!. Za chwilę byli już tuż obok mnie, przedzierając się do wejścia przez tłum oczekujących fanów i zbierając przy tym gromkie brawa. Jeszcze tylko szybki, obowiązkowy przegląd koncertowego stoiska z koszulkami oraz płytami i....
...punktualnie o 20 na scenie zameldowali się zaproszeni na tę trasę przez Pain Of Salvation Niemcy z Dark Suns. Zespół zaprezentował 50 – minutowy set składający się z utworów z ich tegorocznej płyty "Existence". Po rozpoczynającym intro "Zero" pojawiły się "The Euphoric Sense", "Daydream", "Anemone", "You, A Phantom Still" oraz na koniec, bezwzględnie najlepszy na tym albumie, dziesięciominutowy "Patterns Of Oblivion". Muzyka jaką zaprezentowali Niemcy nie grzeszyła może oryginalnością ale mieściła się w szerokim prog – metalowym przedziale, ukazując jego bardziej ciemne i mroczne oblicze (wszak nazwa zobowiązuje). Prym wiódł... perkusista Niko Knappe, jednocześnie spełniający obowiązki wokalisty. Prezentowany momentami przez niego "growling" doskonale przeplatał się z miłymi dla ucha harmoniami wokalnymi. Zespół został bardzo ciepło przyjęty przez zebraną publiczność, za co odwzajemnił się jej częstując ją po koncercie zamówioną przez siebie............pizzą!!!!!!
Zanim jednak niektórzy zaspokoili swoje żołądki tym włoskim przysmakiem, po półgodzinnej przerwie, na swoją ucztę, tym razem duchową, zaprosili panowie z Pain Of Salvation... Tuż przed wpół do dziesiątej na zaciemnionej scenie pojawili się najpierw klawiszowiec Frederik Hermansson i perkusista Johan Langell, a zaraz po nich przy wzmagającym się aplauzie, dzielnie prezentujący swój tors, niezwykle żywy i sympatyczny gitarzysta Johan Hallgren, basista Kristoffer Gildenlow oraz ten, na którego wszyscy czekali (a szczególnie piękniejsza część rodzaju ludzkiego) gitarzysta i wokalista w jednym – Daniel Gildenlow. Zaczęli od potężnego "Used" rozpoczynającego ich największe dzieło "The Perfect Elements, part 1" . Wykrzyczane przez wszystkich w tym utworze "Getting Used To Pain!!!!" pokazało, że więź łącząca zebranych z zespołem nie będzie miała tego wieczoru tylko kurtuazyjnego charakteru. Niemalże "zniszczonym" tak porażającym wstępem fanom, grupa nie dała odetchnąć, serwując jako następny utwór niezwykle ciężką "Diffidentię" z ich ostatniego albumu "Be". Powiem szczerze, że nie należę do fanów tego kontrowersyjnego dzieła, ale ten jego fragment zabrzmiał po prostu rewelacyjnie, a reakcja zebranych wskazywała na duży szacunek dla tej płyty. Później prezentowane fragmenty tego albumu, tylko potwierdziły ten fakt. Tymczasem Daniel i spółka nie zwalniali tempa ordynując w następnej kolejności "People Passing By" z "Entropii" i po krótkim klawiszowym intro "Spirit Of The Land" połączone "Inside" i "Inside Out" z ich debiutanckiej płyty "One Hour By The Concrete Lake". Niesamowite wrażenie podczas prezentacji tych kawałków robił lider zespołu. Ci którzy kojarzą Daniela Gildenlowa z delikatnym mężczyzną dośpiewującym w chórkach The Flower Kings, musieli być mocno zaskoczeni. Daniel zaprezentował niesamowitą ekspresję, istną diabelskość połączoną z niezwykłym talentem aktorskim. Nikt po tym występie nie miał chyba wątpliwości co do ogromnej charyzmy, jaką Bóg obdarzył tego delikatnie i niepozornie wyglądającego muzyka. No... ale wróćmy do setlisty. Jako następny pojawił się jeden z najbardziej oczekiwanych utworów – "Ashes" z "Perfect...", w którym to utworze gościnnie na klawiszach zagrał Thomas Bremer z Dark Suns. Na następne kilkanaście minut panowie zaprosili wszystkich do.... Budapesztu (notabene wprost z niego przyjechali do Krakowa). Przenieśliśmy się zatem na album "Remedy Lane", z którego zespół zaprezentował kolejno "In Two Beginnings", "Ending Theme" oraz kojący i przepiękny "Second Love". Podstawową część koncertu zakończył kolejny piętnastominutowy rozdział z "Be", podczas którego Daniel przywdział białą koszulę i gustowny czarny garnitur w białe paski, w stylu lat dwudziestych, zaś na twarzach pozostałych muzyków pojawiły się ciemne okulary. To oczywiście nie mógł być koniec. Równomiernym oklaskom i skandowaniu nazwy zespołu nie było końca. Po paru chwilach Szwedzi powrócili na scenę choć w nieco odmienionym składzie. Tym razem za zestawem perkusyjnym zasiadł lider Dark Suns Niko Knappe i wspólnie z nim zespół wykonał wyczekany przez wszystkich "Undertown" z "Remedy Lane" oraz niezwykle skoczny i porywający "Martius / Nauticus Pt.2" z "Be". Po tych dwóch utworach grupa ponownie zeszła ze sceny i... po raz kolejny rozpoczął się ceremoniał poprzedzający pierwszy bis, tym razem jednak okraszony równomiernym.... tupaniem!! Nie mogło być inaczej. Pain Of Salvation pojawili się na scenie jeszcze raz i ostatecznie zakończyli występ dwoma fragmentami z "Entropii" – klimatycznym "Oblivion Ocean" i agresywnym "Foreword". Gdy na rozwieszonym z tyłu sceny ekranie, na którym podczas występu wyświetlane były fragmenty występów zespołu, pojawiły się napisy końcowe niczym w kinie wiedzieliśmy, iż to już faktycznie koniec. Zanim jednak Szwedzi opuścili scenę, weszła na nią cała "rodzina" czyli POS oraz ich przyjaciele z Dark Suns wraz z obsługą. Wszak był to ostatni koncert tej europejskiej trasy... Czas na podsumowania. Obawiałem się bardzo, iż występ zostanie zdominowany przez utwory z, nie da się ukryć, trudnego i przekombinowanego "Be". Moje i myślę, że nie tylko moje obawy zostały doszczętnie rozwiane przez huragan pełen najważniejszych utworów w historii zespołu. Oddając jednak cesarzowi co cesarskie należy podkreślić, iż wplecione zręcznie w koncert fragmenty "Be" wypadły równie znakomicie. Na uwagę zasługuje jak zwykle nieprawdopodobna polska publiczność, która towarzyszyła wokalnie Danielowi w co drugim utworze. Szczególne słowa uznania należą się liderowi Pain Of Salvation, który mimo fatalnego samopoczucia, kaszlu i gorączki, zaprezentował na scenie poziom dostępny tylko największym frontmanom... (w pewnym momencie w zabawny sposób spuentował fakt dostrajania gitary przez Johana Hallgrena twierdząc, iż to jeden z bonusowych tracków z japońskiej edycji płyty!!)
Mimo ogromnego zmęczenia po koncercie muzycy zdobyli się na rozdawanie autografów i robienie wspólnych fotek z najwierniejszymi, pozostałymi do późnej nocy fanami. Niżej podpisanemu udało się nawet zrobić wspólne zdjęcie z Danielem Gildenlowem, który zupełnie przeziębiony starał się uniknąć tych uciążliwych "atrakcji". I za to mu bardzo dziękuję oraz... przepraszam. Cóż.... piękny wieczór, bajeczny koncert, niezapomniane wspomnienia. Czy można jeszcze chcieć czegoś więcej......