To od początku miała być skromna, kameralna impreza. Taka dla wtajemniczonych. Na kilkadziesiąt osób, w małym klubie z dobrą akustyką. Ot, takim, jak wrocławski "Od Zmierzchu Do Świtu". I tak, jak miało być, było. Jedna rzecz była natomiast niespodzianką - to był przepiękny, magiczny wieczór.
Jako pierwsza wystąpiła młodziutka Niemka, Jenny Weisgerber. Młodziutka, ale utalentowana. Zaprezentowała krótki, może półgodzinny set... Gdybym miał ją szufladkować, umieściłbym ją gdzieś wpół drogi między Joan Baez i Joni Mitchell a Joan Osborne i Vondą Sheppard. To mniej więcej taki głos, takie klimaty. Śliczne dziewczę z gitarą i ładnymi piosenkami o miłości i czymś jeszcze.
A potem już Colin. Też tylko one man band. Facet z gitarą - dla odmiany. Oczywiście skoncentrował się na swoich solowych albumach, ze szczególnym uwzględnieniem tego najnowszego, promowanego - "In The Meantime". Fajne, bujające kompozycje, czasem nieco patetyczne, czasem... No właśnie. Colin zaskoczył chyba nie tylko mnie potężną dawką poczucia humoru. A to zagrał "coś dla wszystkich obecnych na sali miłośników Johny Casha", a to "zrobił Elvisa", a to w przeuroczy sposób reklamował (po polsku!) pewną wodę mineralną :) I to wszystko brzmiało naturalnie, nie było żadnego napinania się, silenia na wesołość. I ten niesamowity kontakt z publicznością, kupioną od pierwszego dźwięku. Te przekomarzania się, rozmówki, żarciki... I ten moment, gdy pewien nieco podchmielony widz zażądał "Lady Fantasy"... Colin wybuchnął śmiechem i skwitował "kocham to wasze polskie poczucie humoru!" :) "Lady Fantazji" oczywiście nie zagrał, ale było kilka wspomnień z repertuaru Camel, a jakże. "Drafted", "Refugee", "Your Love Is Stranger Than Mine"... Chyba coś, jeszcze, nie pamiętam. Było oczywiście też "Denpassar Moon". I była dodatkowa godzina (!!!) bisów.
Po koncercie Colin i Jenny wyszli do fanów, rozdawali autografy, pozowali do zdjęć, zachęcali do kupna płyt (schodziły nieźle, zwłaszcza PO koncercie). Gdy tłum się przewalił, uciąłem sobie krótką pogawędkę z Colinem. Na temat m.in. Camela. Wychodzi na to, że jeśli Andy Latimer zakończy z sukcesem przeprowadzkę do Anglii, możemy się spodziewać, że Wielbłąd znów wyruszy na trasę! A że, jak to uroczo stwierdził Colin, "trasa jest po to, żeby coś promować", możemy się spodziewać także nowego albumu studyjnego Camel. Oby! Tak samo mam nadzieję, że tym razem wielbłądzia karawana zawita do Polski. Colin obiecał :)
Ogólnie - było naprawdę fajnie. Te 70 osób, które były razem ze mną na koncercie pewnie miało identyczne uczucia. Ludzie wychodzili uśmiechnięci, jakby...lepsi. Na pewno szczęśliwsi o doświadczenie. Pewnie jakoś tam ważne, dla każdego w indywidualnym stopniu. Jednego jestem pewien - gdybym opuścił ten występ, żałowałbym. I wiem, że gdy Colin znów zawita na jakiś solowy koncert we Wrocławiu, jednego widza będzie miał na pewno :)