W trzeciej części poprosiłem Damiana o jego własne przemyślenia, garść historii, kilka ciekawostek związanych z poprzednimi albumami, ale także historią Lizard. Warto przypomnieć, gdyż w zeszłym roku minęło 15 lat od wydania debiutanckiego albumu "W Galerii Czasu".
W Galerii Czasu - 1997
Noc Żywych Jaszczurów - 1999
Psychopuls - 2004
Tales From Artichoke Wood - 2005
Spam - 2006
Master & M - 2007
Pierwsza – dziś, po latach, mam do niej dość ciepły stosunek, ale był czas że nie mogłem jej słuchać. Za dużo, za intensywnie – wyszła mi po prostu bokiem – ale chyba podobnie i każdemu z nas. Materiał powstawał dość długo. Kiedy założyliśmy Lizard w 1990 roku w repertuarze mieliśmy tylko późniejszy Ogród Przeznaczenia i Autoportret. Cała reszta to były jakieś szkice i parę motywów na bazie których próbowaliśmy coś tworzyć. Sytuację utrudniał fakt braku konkretnej wizji w którym kierunku zespół ma podążać. Były oczywiście fascynacje Pink Floyd, ELP, Yes, KC, Marillion, SBB itp. ale przejawiały się one raczej tylko zapatrzeniem w konkretne utwory a nie próbą naśladowania stylu.
Jednego byłem pewien - materiał miał tworzyć całość. Temat tekstów był oczywisty – młody, rozpoczynający działanie progresywny zespół musi bezwarunkowo poruszyć temat przemijania i bezsensu życia – jest to w pełni zrozumiałe ponieważ tylko 18-20 letni ludzie mają tak bogaty bagaż życiowych doświadczeń że mogą te tematy poruszać bez nuty megalomanii. Tak więc powstał zarys dzieła ogólny i zaczęła się mozolna praca nad konkretnymi utworami. Kolejnym utworem stał się późniejszy Strefa Cienia. W swojej pierwotnej wersji nosił tytuł Ciasteczko i przypominał koszmarne skrzyżowanie Lamentu KC z Hardrockowymi zaśpiewami a la Deep Purple. Był też utworem który przez 6 lat przechodził permanentne zmiany aranżacji – i właściwie co roku na koncertach miał inną formę.
Materiał w tym kształcie został zarejestrowany na pierwszej w historii zespołu profesjonalnej sesji w BCK. Datę pamiętam dokładnie bo był to dzień I tury wyborów prezydenckich – 25 listopada – wszyscy stawiali że do drugiej tury przejdą Mazowiecki i Wałęsa.
Nagrania choć dokonane na profesjonalnym jak na tamte czasy sprzęcie – okazały się kompletnym fiaskiem. Byliśmy załamani - wszystko brzmiało fatalnie: „trzmielowate” przestery, tekturowa perkusja, wokal jakby śpiewał nawiedzony ksiądz. I na dodatek Tymiński w II turze. To wszystko sprawiło że 90 rok zakończył się niewesoło.
W połowie następnego roku Andrzej przyniósł na próbę ciekawy pomysł który jak później się okazało zamienił się w jeden z lepszych momentów płyty czyli utwór W galerii iluzji – przy tym utworze dużo pomysłów rytmicznych wymyślił Mariusz – właściwie utwór jest ich wspólnym dziełem – poszczególne motywy wynikają jeden z drugiego tworząc ciekawą kompozycję w której usłyszeć można wszystko co w Lizardzie najlepsze.
Tak więc mieliśmy wielowątkowy utwór na początek, progresywny przebój z solówką, rzewną crimsonową balladę i dziwaczny pokręcony kawałek – brakowało najważniejszego – finalnego utworu wieńczącego dzieło – podsumowującego całość.
Pomysł na suitę „W krainie szmaragdowego jaszczura” przyszedł znikąd. Najpierw pojawił się niby „staroangielski” motyw, potem zwrotka, wreszcie oniryczny środek.
W zamyśle utwór miał być wielowarstwowy – a motyw przewodni celowo nawiązywał swą melodyką do niby teatralnej szekspirowskiej dramy – wynikające z siebie zróżnicowane rytmicznie motywy doprowadzały do kuluminacyjnego momentu – czyli fantastycznego sola gitarowego, które w podkładzie miało ciekawy, jak na tamte czasy, potargany, niepokojący riff.
Cały czas brakowało mi jednak czegoś co dopłeniłoby całości – z pomocą przyszedł Andrzej komponując do spółki z Mirkiem piękne bolero i dokładając własne niesamowite intro – motywy które znakomicie określiły całą kompozycję.
Ale nie było łatwo – jak zwykle pomysł zaprezentowałem wszystkim grając na pudle i śpiewając poszczególne linie melodyczne – reakcja była (jak zwykle) bardzo oszczędna.
Dopiero wspólne zagranie motywów odmieniło oblicza kolegów. Tych kolegów.
I tak już pozostało do końca współpracy w tym składzie – najpierw bolesny, deprymujący poród pomysłu a potem lekka, oszczędno-kompulsywna, kontrolowana radość z efektu.
Z tak przygotowanym materiałem mogliśmy powoli zacząć myśleć o graniu koncertów.
Nie pamiętam dokładnej daty pierwszego – odbył się chyba jesienią 92 roku w Domu Żołnierza w Bielsku – czyli w miejscu naszych prób.
Baliśmy się tego koncertu, bo pomimo że każdy z nas miał jakieś tam doświadczenie sceniczne – tak naprawdę nie wiedzieliśmy do końca jak ludzie odbiorą tego rodzaju muzykę.
I wyszło całkiem przyzwoicie jak na debiut. Przyszło ponad 200 osób, były dwa bisy (z braku repertuaru powtórzyliśmy Strefę Cienia i Autoportret) i wielka radość pomieszana z jeszcze większą ulgą że się udało.
Przez następne dwa lata zagraliśmy na wszystkich możliwych lokalnych przeglądach i konkursach nie odnosząc żadnych sukcesów. Organizowaliśmy własne koncerty na które przychodziło dużo ludzi, jednak nie zmieniało to stanu rzeczy, że nie posiadaliśmy profesjonalnych nagrań a co za tym idzie nie mieliśmy szans zaistnienia w mediach. Nie był to czas zmarnowany – graliśmy coraz lepiej i czuliśmy jak rośnie nasza forma – niestety rosła również i frustracja.
W owym czasie skomponowałem dwa nowe utwory „Każdy dzień to więcej ran w Twej głowie” oraz „Bez litości”. Odbiegały one brzmieniowo i kompozycyjne od pozostałego materiału – inspirowane były wyraźnie muzyką KC i UK, dwóch zespołów, które wtedy nieustannie wałkowaliśmy z Andrzejem. Podczas którejś z prób przyszło mi do głowy, że jeden z tych utworów mógłby otwierać płytę. Tekst pasował jak ulał – rytmizacja i ogólny charakter kawałka sprawiły że z tygodnia na tydzień zaczęliśmy zmieniać aranżację poszczególnych utworów – zwłaszcza drugiego i Strefy cienia. To wtedy tak naprawdę narodził się nasz właściwy styl oparty o nieparzyste frazowanie sekcji i potraktowanie syntezatora jako instrumentu równorzędnego z gitarą zarówno w zagrywkach riffowych jak i solowych. „Bez litości” na stałe wszedł do repertuaru jako utwór grany na bis wraz 21 Century Schizoid Man” KC.
W tamtych czasach oprawa sceniczna praktycznie nie istniała – królowało disco polo – właściciele świateł posiadali sprzęt, który efektami świetlnymi mógł robić wrażenie tylko na uczestnikach występów weselnych.
Mój pomysł żeby wzorem archaicznych zespołów z okresu psychodelli pokazywać podczas koncertu obrazy ilustrujące muzykę wydawał się na tamte czasy dość ciekawy. Dziś w dobie mulimedialności wszystkiego wydaje się to trywialne ale wtedy scena z wyeksponowanymi siedmioma dużymi intrygującymi malowidłami robiła dobre wrażenie. Autor obrazów - mój przyjaciel i zarazem mentor – pisarz i malarz w jednym, Jacek Baczak – przystał na ten projekt. Patrząc dziś po latach na okładkę mam przyjemne odczucie że był to bardzo dobry pomysł – nie ma w tej swoistej ilustracji naszych utworów nachalności, sztuczności a przede wszystkim jakiegoś głupiego nadęcia. Widać wyraźnie świat artysty-malarza i słychać świat muzyków – oba trwające w jakiejś niewytłumaczalnej synergii ale bez cienia sugestii że coś było tworzone na zamówienie pod dyktando dźwięku czy odwrotnie, obrazu.
Był rok 1994 – i coś powoli zaczeło się ruszać ku lepszemu. Zajęliśmy 2 miejsce na przeglądzie zespołów rockowych w Węgorzewie, uczestniczyliśmy w wielu prestiżowych imprezach muzycznych – powoli o zespole zaczynało być słychać. Pojawiliśmy się kilkakrotnie w autorskiej audycji Piotra Kosińskiego jeszcze wtedy w RMF – tak naprawdę to gdyby nie on i jego bardzo duże zaangażowanie w promowanie naszej muzyki - nie zaistnielibyśmy szerzej. To był niesamowity czas, podskórnie wyczuwaliśmy że lada chwila coś wreszcie się zmieni. Koncerty były coraz lepsze, coraz więcej ludzi mówiło o zespole – ale ciągle była to bardzo niszowa sprawa.
Wspólnymi siłami zorganizowaliśmy jak na tamte czasy karkołomną imprezę – koncert w Teatrze Polskim. Bez gwiazdy, bez supportu, bez innych zespołów – tylko my. Zaprosiliśmy Piotra Kosińskiego jako naszego jedynego ówczesnego ambasadora w mediach a zarazem dobrego ducha i przyjaciela zespołu. Wielu sugerowało, że organizacja koncertu w takim miejscu w dodatku nieznanej grupy to megalomania i że będzie to spektakularna porażka. Nie było żadnej porażki. Przyszło ponad 300 osób – trzeba było robić dostawki. Owacja na stojąco dwa duże bisy, a w podświadomości coraz większe przekonanie że to coś jest coraz bliżej.
I wreszcie przyszła ta chwila. Końcem roku skontaktował się z nami Mieczysław Stoch właściciel debiutującej na rynku fonograficznym firmy Ars Mundi. Był zainteresowany wydaniem naszego materiału, ale nie do końca. Miał w planach wydanie Collage i Abraxas – były to zespoły znane i gwarantowały sukces wydawniczy. Chciał nas koniecznie zobaczyć na żywo żeby ocenić czy warto zainwestować w promocję debiutantów. W kwietniu 1996 wystąpiliśmy na I Festiwalu Rocka Progresywnego który zorganizowany został w Klubie "Stodoła" w Warszawie.
Pojechaliśmy, zagraliśmy, wbiliśmy gwoździa w postaci schizofrenika, autoportretu i bez litości. Nie mogło się nie udać. Po koncercie szef Ars Mundi potwierdził że mamy zarezerwowane studio na jesieni i że płyta ukaże się początkiem 1997 roku.
Euforia, radość i od razu problem czy Bez litości ma być na płycie czy nie. Ostatecznie postanowiliśmy że będzie to utwór rozpoczynający następną płytę – zwłaszcza że przyniosłem na próbę dopiero co skomponowany „Bez litości II”, który doskonale współgrał z jedynką – tworząc bardzo obiecujące zręby kolejnego wydawnictwa.
Okazało się że płytę będziemy nagrywać w studio Sławomira Łosowskiego w Gdańsku. 2-3 tygodnie przed wyjazdem podpuszczony przez Andrzeja zaproponowałem totalną zmianę „Strefy Cienia”. Był to jedyny utwór który w całym materiale mi nie pasował – ale nie tylko mnie – wszyscy czuliśmy że nie ma on w sobie charakteru pozostałych kawałków. Zaproponowałem rewolucję – zostawiamy główny riff a cała reszta – wynocha. Przyniosłem szkic zwrotek refrenów i części instrumentalnej i jak zwykle zaaranżowaliśmy całość wspólnie na próbie. Nowy tekst z nową całkowicie inną linią melodyczną dopełnił całości (moim zdaniem obok „Każdy dzień to więcej...” to najbardziej udany tekst na płycie). Wyszło bardzo karmazynowo – zwłaszcza w środkowej części - z czego ucieszyliśmy się niezmiernie. I tak już zostało. Utwór do dziś robi mocne wrażenie zwłaszcza synkopowany motyw (genialny pomysł Mariusza) tuż przed wejściem wokalu w zwrotkach – warto było się męczyć by w końcu uzyskać ciekawy efekt.
Podróż starym polonezem nad morze była wyzwaniem – połowa z nas pojechała pociągiem bo sprzęt zajął za dużo miejsca. Zjawiwszy się w Gdańsku udaliśmy się na miejsce zakwaterowania, gdzie usłyszeliśmy że nikt o nas nie wie i w ogóle nie znają człowieka który miał nam rzekomo załatwiać kwaterę. Tak więc zaczęliśmy dzień od kupna miejscowej gazety i szukania noclegu. Szczęście nam sprzyjało – było po sezonie i znaleźliśmy willę przy słynnej ulicy Polanki – tylko z drugiej strony. Kwatera okazała się bardzo przyjemna – wynajęliśmy cały dół czyli dwa niewielkie pokoje z kuchnią i łazienką – ale niestety poszły na to prawie wszystkie nasze pieniądze jakie mieliśmy przy sobie. Postanowiliśmy improwizować – naiwnie zakładaliśmy że uwiniemy się szybko i zaoszczędzimy na pieniądzach które miał nam dosłać producent na nagrania. Po zakwaterowaniu udaliśmy się na rekonesans do studia. Okazało się w pełni profesjonalne – Sławomir Łosowski okazał się niezwykle przyjemnym, rzeczowym właścicielem – przedstawił nam naszego – jak się później okazało rewelacyjnego – realizatora Mirosława Adamowicza i od razu przeszliśmy do rzeczy. Jeszcze tego samego dnia Mariusz zaczął ustawiać sobie brzmienie perkusji – pod koniec dnia mieliśmy gotowe perkusyjne szkice całości i zarejestrowaną dużą część pierwszego utworu. I tak się zaczęło nagrywanie naszej pierwszej płyty. Trwało dwa tygodnie i niestety nie wyglądało tak jak to wyobrażają sobie w większości ludzie, czyli nocne balangi, alkohol, orgie seksualno-narkotykowe a w przerwach nagrywanie. Nic z tych rzeczy. Wstawaliśmy bardzo wcześnie żeby punktualnie o 8.00 zacząć nagrywać; kończyliśmy o 16-17 bo po 8 godzinach realizator tracił percepcję; wracaliśmy do domu gdzie padaliśmy ze zmęczenia. Ustalaliśmy tylko plan na następny dzień – i wszystko się powtarzało jak w „Dniu Świstaka” przez 7 dni. Samo nagrywanie szło bardzo szybko i sprawnie m.in. z tego powodu że znaliśmy ten materiał na pamięć – mieliśmy go ograny ze wszystkich stron z wyjątkiem Strefy Cienia, ale i z nią nie było większych kłopotów. Przy wokalach tylko przy Ogrodzie przeznaczenia miał miejsce mały incydent. Zacząłem nagrywać od ósmej rano – na czczo i przez cały czas burczało mi w brzuchu na tyle głośno że wszystkie te nisko brzmiące dźwięki się nagrywały. W pewnym momencie zauważyłem że wszyscy wsłuchują się w pewienn fragment i są zdezorientowani. Wyszedłem z kabiny i usłyszałem jak Mirek mówił do Andrzeja z pretensją: „tam są fałsze – nagrałeś coś dziwnego co robi dysonans”. Mariusz potwierdził: „tak to wyraźnie jakiś zjazd na syncie basowym – ale nie pasuje – trzeba to wykasować”. Zdezorientowany Andrzej milczał nie potrafiąc wyjaśnić zjawiska. Zanim umarłem ze śmiechu - wyjaśniłem że to ja zagrałem a w zasadzie moje kiszki.
Siódmego dnia nastąpił nieoczekiwany kryzys.
Zadzwonił producent i powiedział że pieniądze prześle dopiero po otrzymaniu taśmy od realizatora. Realizator grzecznie odmówił i powiedział że materiału nie wyda dopóki nie zobaczy pieniedzy. I tak zostaliśmy nagle dosłownie bez niczego (bo doraźne pieniądze też się skończyły) 700 km od domu – totalna katastrofa.
Szybka decyzja – za wszystko co nam zostało w kieszeniach - bilet do Bielska i jeszcze tego samego wieczoru byłem na południu. Od rana zacząłem stawać na głowie aby skądś pożyczyć brakującą kwotę. Zacząłem jazdę przez miasto – wśród znajomych – nie patrząc na to od kogo i ile – do wieczora miałem uzbieraną połowę sumy. Drugą połowę pożyczył mi Jacek Baczak. I znowu – bilet do Gdańska – wszystko przypominało jak żywo poklatkowe sekwencje z filmu „Snatch”.
Zdenerwowanych do granic możliwości chłopaków zastałem już przy początku miksu. Szło bardzo sprawnie, po 6 dniach płyta była gotowa do masteringu, który miał wykonać Jacek Gawłowski w Warszawie.
Wracaliśmy do Bielska zmęczeni, niepewni, z dużym poczuciem niedosytu – że wiele rzeczy można było zrealizować inaczej, lepiej...
Płyta „W galerii Czasu” ukazała się 5 stycznia 1997r. Została dość dobrze przyjęta przez krytykę. I od tego momentu nieprzerwanie trwa jej dziwna przygoda na którą już nie mam żadnego wpływu.
Płyta wydana przez przypadek – jako chęć ratowania zespołu przed rozpadem.
1999 to nie był ciekawy ani dobry rok. Dezintegracja grupy dotarła do momentu w którym na próbach praktycznie nie rozmawialiśmy tylko spotykaliśmy się i bez słowa odgrywaliśmy poszczególne utwory, jakby z musu – przy czym każdy chciał żeby ten przykry czas jak najszybciej minął i można było pójść do domu. To była paranoja. Powodów było oczywiście wiele i miały różne podłoże ale głównym było równoczesne założenie przez nas jeszcze w roku poprzednim zespołu, który z założenia grał covery rockowe. Zespół nazywał się Bridge Club i w tamtych czasach czyli końcówce lat dziewięćdziesiątych u.w. było to, jak się okazało bardzo przyjemne i świeże doświadczenie. Niestety jako pomysł niezobowiązującego akustycznego grania w pierwszej fazie tylko w duecie z Mirkiem, (czyli gitara i wokal), po dołaczeniu Janusza i Mariusza, zamienił się w muzykowanie które wymagało regularnych prób. To spowodowało że praca nad nowym materiałem ustała prawie zupełnie a przede wszystkim odseparowało to od nas Andrzeja, który na pewno w tym okresie czuł się fatalnie. Coś pękło we mnie, kiedy pewnego dnia przyszedłem na próbę i zastałem tam zadumanego Andrzeja plumkającego jakąś melodyjkę - tego samego dnia powiedziałem chłopakom że odchodzę i uważam że oni także powinni zakończyć tę farse bo w innym wypadku Lizard się rozpadnie. Niestety postanowili kontynuować beze mnie a nawet więcej rozpoczęli montowanie tzw. „projektów” czyli zakładali po kolei kolejne grupy z nadzieją na komercyjny sukces. Bo tak naprawdę tego „małego” elementu zawsze brakowało w naszym graniu – przy czym ja i Andrzej z czasem przeszliśmy przy tym do porządku dziennego przyjmując to jako immanentną część naszego grania a pozostali mieli z tym niestety zawsze duży problem.
W takim momencie nie było oczywiście mowy o jakimkolwiek planie na nową studyjną płytę. Więc zrodził się desperacki pomysł aby zebrać co lepsze wykonania koncertowe i skompilować album live. Jako że nagrań było mnóstwo z wyborem nie było problemu – jakość techniczna może nie powalała ale też nie było się czego wstydzić – potrzebny był tylko człowiek który miałby pomysł na całą produkcję. I takim człowiekiem okazał się Jacek Gawłowski. Zabrałem wszystkie nagrania i pojechałem do Warszawy gdzie w ciągu tygodnia z kilku koncertów udało mu się skompilować coś co dziś można usłyszeć jako „NŻJ”.
Płytę mogliśmy wydać dzięki finansowej pomocy naszych fanów. Ludzie skupieni w społeczności internetowej Pawn Hearts odpowiedzieli na apel portalu artrock.pl w cudowny i piękny sposób. Na początku nie wierzyłem że coś takiego jak ogólna spontaniczna zbiórka funduszy będzie możliwe. Efekt przerósł nasze oczekiwania – należy pamiętać że wydanie płyty w tamtych czasach, nawet w tak małym nakładzie (500 szt.) było zamierzeniem dość ambitnym z punktu widzenia finansowego. Ale daliśmy radę.
Album ukazał się w połowie 1999 roku i został przez krytykę przyjęty dość chłodno. Głownym zarzutem była zbyt duża ilość coverów. Ale ja uważam że to był dobry pomysł – ten koncert to jakby fotografia Lizardu z tamtego okresu – tak graliśmy i tak wyglądały a raczej brzmiały nasze koncerty – obok własnego repertuaru graliśmy utwory KC i UK – i to właśnie ludziom bardzo się podobało, tak więc „zatrzymanie w kadrze” takiego właśnie Lizardu wydaje się po latach sensowne.
Przez chwilę wydawało się że zadziałało. Pojawienie się płyty dało iluzoryczny tlen. Powróciły próby, powróciła chęć do grania i tworzenia. Do dwóch części „Bez litośći”, które miały otwierać i zamykać płytę Andrzej skomponował monumentalny, bardzo mroczny, instrumentalny utwór nazwany roboczo „Niespodziewane aczkolwiek wstrząsające nadejście lata”, (który później znalazł się na płycie Psychopuls jako Psychopuls # 004), a Mirek dołożył znakomitą beatlesowską w charakterze balladę do którego szybko napisałem tekst „Wino z domieszką złej krwi”.
Materiał wyglądał na skończony i wydawało się że impas minął.
I nagle pewnego dnia w środku tygodnia zjawił się u mnie Mirek i powiedział że nie ma już sił i ochoty dalej tego ciągnąć, że odchodzi razem z Mariuszem do świeżo powstałego zespołu Lord, że chcą grać zupełnie inną muzykę i że od tej decyzji nie ma odwołania. Nie miałem wyboru – musiałem uszanować taką decyzję. Coś co nabrzmiewało latami i nie zostało wyjaśnione nigdy żadną szczerą rozmową zostało załatwione w jednym momencie.
To wg mnie płyta niedoceniona pod każdym względem. Muzycznym, tekstowym, produkcyjnym. Zarzucono jej zbyt nachalne kopiowanie stylu KC, miałkość liryki, zbyt udziwnioną produkcję.
Z każdym z tych zarzutów mógłbym polemizować ale po co. Niech każdy posłucha i wyrobi sobie własna opinię.
Dziwne że po 10 latach to właśnie ta płyta jest oceniana najwyżej przez krytyków – widocznie moment w którym się ukazała nie był dla niej zbyt fartowny i potrzeba było czasu na głębszą analizę. Mam do niej stosunek dychotomiczny. Z jednej strony uważam że znalazły się na niej utwory bardzo interesujące – z drugiej jest to płyta, która kojarzy mi się z bardzo nerwowym momentem w historii Lizardu – niemożnością zrealizowania do końca tego co chciałem oraz bolesnym (przynajmniej dla mnie) pożegnaniem się zespołu z Andrzejem.
Ale po kolei.
Rok 2001 - atmosfera po wydaniu koncertu i odejściu Mirka i Mariusza była dość nieciekawa.
Mariusz choć oficjalnie nie opuścił zespołu, i nawet odbył z nami kilka prób na których próbowaliśmy aranżować zupełnie nowe pomysły, to jednak po kilku tygodniach poinformował nas że plany związane z nową kapelą uniemożliwiają mu co najmniej przez kilka miesięcy uczestniczenie w próbach. A potem w sposób naturalny kontakt się urwał – jak się okazało na prawie dwa lata.
Był to chyba najtrudniejszy moment w historii zespołu. Zostaliśmy we trzech bez perkusisty i gitarzysty – o ile bez tego drugiego mogliśmy jakoś myśleć o dalszym działaniu, o tyle bez pierwszego nie było sensu nawet myśleć o kontynuowaniu grania.
Długo dyskutowaliśmy o roli gitary w nowym składzie. Byłem zwolennikiem pójścia w kierunku grania bez tego instrumentu. Ale po zastanowieniu, zwłaszcza że jako główny pomysłodawca wszystkie pomysły przynosiłem zawsze zaaranżowane wstępnie na gitarze, postanowiliśmy że nie tyle że zastąpię Mirka (bo byłoby to komiczne nawet w samym pomyśle), ile spróbuję dopełnić skład swoim graniem.
Co do materiału – pojawił się pomysł opowieści o spotkaniu trzech malarzy, gdzieś w bliżej nieokreślonym miejscu – dość surrealistyczna wizja, która dałaby możliwość wielorakiej interpretacji i rozwijaniu pomysłów muzycznych. Zaprezentowałem szkic pierwszego pomysłu Andrzejowi – spodobał mu się ale z następnymi - widziałem że nie za bardzo.
Andrzej chciał iść tropem swojego najnowszego utworu i było to zrozumiałe, a ja sam chętnie przystałem na kontynuowanie stricte crimsonowej muzycznej drogi. Postanowiliśmy odrzucić obie części „Bez Litości” i balladę i skupić się na skomponowaniu zupełnie nowego materiału. To nie miała być kontynuacja „W galerii czasu”, jak by to miało miejsce w zarzuconym materiale – postanowiliśmy skupić się na łamanej rytmice i skomplikowanych współzależnościach pomiędzy sekcją, klawiszami i gitarą.
Cały 2002 rok poświęciliśmy na aranżowanie nowych utworów. W zespole pojawili się kolejno dwaj perkusiści: Maciek Caputa i Wojtek Steblik. Obaj jednak z przyczyn życiowych nie byli w stanie poświęcić czasu na regularne próby w Lizardzie. Maciek zdążył zrobić ciekawą podstawę perkusyjną do dwóch pierwszych utworów, a Wojtek wziął udział w nagraniu wstępnego demo do płyty. Ale mimo to końcem roku znowu byliśmy bez perkusisty.
Powoli oswajając się z myślą że jednak trzeba będzie zakończyć działalność – zdecydowałem się na udostępnienie w internecie 2 koncertów z lat 1995 i 1998. Pierwszy jest zapisem niemal całego koncertu w Teatrze Polskim w Bielsku (pominąłem prawie wszystkie covery zagrane tego wieczoru, bo znalazły się wcześniej na „NŻJ”). Drugi bootleg to cały nasz występ w Holandii podczas tzw. Dutch Progressive Rock Stage który odbył się w marcu 1998 w miejscowości Bussum.
Wiosną 2003r. zadzwonił telefon z Metal Mind Records.
Propozycja była prosta: reedycja dotychczasowego materiału i wydanie trzech nowych materiałów w ciągu następnych trzech lat. Stanąłem więc przed poważnym dylematem: albo oddaję zespół w ręce dużej firmy fonograficznej z całymi niezbyt korzystnymi finansowymi konsekwencjami i mam zapewniony plan wydawniczy na trzy następne płyty wraz z reklamą i sprzedażą właściwie na całym świecie, albo zachowuję niezależność i trwam ambitnie w dotychczasowym marazmie. Wybrałem to pierwsze i dziś po 10 latach trudnej współpracy uważam że była to najlepsza decyzja. Można dzisiaj oczywiście krytykować mnie, mówiąc że oddałem Lizard w wydawniczą niewolę. Jednak ja uważam że gdyby nie umowa z MMR to nasze płyty nigdy by się nie ukazały a zespół po prostu rozpadłby się jak milion innych kapel, które nie mają możliwości zaistnienia. Zamówienie trzech kolejnych materiałów nie było problemem, bo pomysł na coś co za dwa lata ukazało się jako „Tales from Artichoke Wood” miałem właściwie gotowy – a trzeci materiał, zakładałem że pojawi się jako idea dość szybko.
I znowu jak w przyspieszonym filmie – poszukiwanie studia, telefon do Mariusza czy jest gotów powrócić do zespołu, nerwowa rozmowa z Andrzejem czy damy radę nagrać część materiału domowym sposobem (popularna a właściwie wszechobecna ze względów finansowych obecnie metoda home-recordingu nie była wtedy tak oczywista, ale mieliśmy dość dużo profesjonalnego sprzętu aby rozważać taką możliwość).
Postanowiliśmy nagrywać w bielskim „Design Studio”, którego właścicielem był mój przyjaciel Jarek Huńka. Dysponował profesjonalnym sprzętem, który spełniał nasze wymagania (jak się później okazało zrealizowaliśmy u niego wszystkie trzy kolejne materiały).
Z Mariuszem również nie nie było problemu – zgodził się od razu z zastrzeżeniem że granie na żywo na razie nie wchodzi w grę, ale w tamtym momencie nie było to ważne. Co do wstępnej realizacji szkicu całości – rozpoczęliśmy nagrania w domu u Andrzeja i w ciągu miesiąca zarejestrowaliśmy tam piloty wszystkich utworów (gitary + automat perkusyjny).
Właśnie wtedy zaczęła się tak naprawdę trwająca nieprzerwanie do dziś moja niezwykle twórcza współpraca z Januszem. Musieliśmy chcąc nie chcąc wziąć na własne barki całą realizację – zaczęliśmy mozolne ćwiczenie ogrywania struktur gitarowych, na których oparłem całą płytę. Dzięki temu moja świadomość instrumentu znacznie wzrosła, a Janusz wreszcie uaktywnił swoje niezwykłe możliwości zarówno aranżacyjne, jak i wykonawcze – dotychczas przytłumione grą Mirka i Andrzeja. Bas na Psychopulsie to równorzędny a wręcz czasami górujący instrument – i to m.in. stwarza niepowtarzalny klimat tej płyty. Żeby dostrzec olbrzymi potencjał Janusza jako muzyka wystarczy posłuchać choćby intra do trzeciego Psychopulsu, które sam wymyślił i zrealizował.
Co do materiału – wyłaniał się z chaosu coraz konkretniejszy – i widać było wyraźnie że będzie to zupełnie inna płyta niż poprzednia. Zniknęły uk-owskie harmonie, zniknęły oniryczne progresywne klimaty – pojawił się za to mroczny, wszechobecny w całym materiale dołujący crimsonowski klimat ciężkiego grania. Ale nie wynikało to absolutnie z jakiegokolwiek koniunkturalnego działania – utwory powstawały z potrzeby chwili – kiedy dziś odsłuchuję tę płytę słyszę i czuję wyraźnie ten nerw z okładki. Jeśli chodzi o okładkę i w ogóle całą otoczkę plastyczną – w pierwszym zamyśle miała nią być grafika z wewnątrz, ilustrująca pierwszy utwór. Powstała dużo wcześniej i była przewidywana na wspomnianą niewydaną nigdy płytę z obiema częściami Bez litości. Ale teraz przestała pasować. Pomysł pojawił się tuż przed oddaniem materiału do produkcji, w jednej chwili, bez rozmyślania, po prostu. Jeden wielki nerw. I zaraz za nim przyszła wizja nazwania wszystkich utworów tak samo, z odpowiednią numeracją – bez wchodzenia w niepotrzebne szczegóły – po prostu psychopuls – czarna dziura w którą czasem wpadamy, i z której nie ma czasem wyjścia – jest tylko czerń i my – czyli biedny, samotny kłębek nerwów, który jest w stanie doprowadzić do agresji i szaleństwa byle dźwięk, byle słowo. Małą chwilą oddechu miał być w programie utwór trzeci, ale jak się później okazało stał się chyba najsmutniejszym w wymowie kawałkiem. Rozpoczynające go trzaski winylu nie są słodko-pierdzącą retro-przypominajką dawnych chwil. To jakby trzaski naszej duszy – odtwarzane w mózgu chwile, zdarzenia, słowa, dawna pieśń, którą zapomnieliśmy, ale która tak naprawdę zawsze nam towarzyszy – i tekst o wielkiej samotności – tak naprawdę każdego z nas. Oczywiście nie zabrakło komentarza do rzeczywistości – drugi psychopuls był jakby odruchowym zwymiotowaniem na ówczesną sytuację. Takie teksty przychodzą po prostu same. I najgorsze że 10 lat po ich napisaniu widzę u wielu ludzi konsekwencję opisanych zachowań. I to dołuje mnie jeszcze bardziej.
Nagrania rozpoczęliśmy końcem listopada jak zwykle od realizacji perkusji – poszło szybko i sprawnie. Mariusz ma niesamowity dar skupienia się na pracy w studio i zagrania wszystkiego co potrzeba w sposób perfekcyjny bez większych poprawek – to zresztą było źródłem sukcesu przy następnych sesjach, gdzie mogliśmy przygotować i nagrać materiał bardzo szybko przy minimalnej ilości prób.
Wokale zaśpiewałem w jeden dzień – ale nie było to karkołomne zadanie bo na tej płycie nie ma ich dużo i nie były wielkim wokalnym wyzwaniem. Bardziej niepokoiłem się o mój gitarowy debiut. Wprawdzie partie gitarowe na Psychopulsie też nie należą do najtrudniejszych, jednak zważywszy że w tamtym okresie grałem na gitarze elektrycznej zaledwie kilka miesięcy – był to dość duży eksperyment. Wyszło wg mnie dość przyzwoicie – po latach zawsze nasuwają się oczywiste myśli że można było coś zagrać trochę inaczej ale nie ma to wpływu na moją - ogólnie dobrą w tym aspekcie - ocenę tej płyty.
Problem pojawił się przy klawiszach. Andrzej dostarczył wszystkie potrzebne ścieżki do swoich utworów czyli intra i dwóch ostatnich kompozycji na płycie. Pozostały materiał jeśli chodzi o syntezatory cały czas owiany był tajemnicą. Niestety czas nas naglił – tak naprawdę to nie mieliśmy go wcale. Był wtorek a wg umowy musieliśmy dostarczyć zmiksowany materiał do masteringu w piątek rano. Biorąc pod uwagę fakt że na ten w sumie najważniejszy proces produkcyjny potrzeba co najmniej kilku dni - i tak byliśmy w lesie. Ale postanowiliśmy że spróbujemy wykonać go w ciągu 2 dni. Tak więc na dołożenie reszty klawiszy i zamknięcie całości został nam wtorek. Od rana w nerwach czekaliśmy na pliki. Po 17-tej zjawił się Andrzej i oświadczył że niestety ma tylko niektóre klawisze do drugiego i trzeciego numeru a na resztę potrzebuje więcej czasu. Kłótnia. Parę ostrych, niepotrzebnych słów, których dziś po latach żałuję i zostaliśmy w studio sami bez kluczowych partii w trzech pierwszych utworach. Jestem człowiekiem dość kompulsywnym, w momentach stresu akustycznie bardzo głośnym a werbalnie niestety mocno wulgarnym. Dając upust nerwom uświadamiałem sobie jednocześnie że tym razem jesteśmy w totalnie czarnej dziurze – kary nałożone przez wydawcę za niedotrzymanie terminu były drakońskie. Chłopaki starali się mnie pocieszać ale zarówno Janusz jak i Mariusz robili tylko dobre miny do złej gry bo obaj – widziałem to wyraźnie – byli również mocno podłamani. I wtedy za plecami usłyszeliśmy cichy spokojny głos: „Przepraszam, nie chciałbym się wtrącać, ale może mógłbym jakoś w tej sytuacji pomóc?” Głos należał do niejakiego Krzysztofa Maciejowskiego – znanego skrzypka i pianisty, który całej awanturze przysłuchiwał się od początku, tylko w ferworze akcji został przez cały czas niezauważony. Akurat przyszedł do studia zgrać jakiś swój materiał i czekał w przedpokoju aż skończymy.
Nie mieliśmy wiele czasu na zastanawianie się – umówiliśmy się że spotkamy się za trzy godziny i posłuchamy rzeczy które Krzysiek miał przygotować. To były najbardziej nerwowe trzy godziny może nie w życiu ale w owym roku na pewno. Płyta ma iść do tłoczenia za kilka dni a na płycie będzie próbował zagrać gość na skrzypcach, instrumencie który nigdy się w Lizardzie nie pojawił i w ogóle nie był brany pod uwagę. Po 20.00 usiedliśmy przed konsoletą – a Jarek (po jego tajemniczo zadowolonej minie widać było że jest nieźle) odpalił pierwszy utwór z wgraną partią skrzypiec. O naszej reakcji nie muszę pisać bo Psychopuls # 001 w 3:55 minucie powala każdego, a jeśli nie powala to znaczy że ten ktoś jest albo głuchy albo nieżywy. Oprócz zabójczego solo Krzysiek przygotował bardzo pasujące do całości podkłady klawiszowe. W pozostałych utworach postanowiliśmy pozostawić partie Andrzeja uzupełnione moim syntezatorem gitarowym.
Te pozostawione partie klawiszy do dziś świadczą o wybitnym talencie Andrzeja - solo kończące „Psychopuls # 003 part 3” (3:44 minuta) należy do najwspanialszych jakie słyszałem.
Przez dwa dni miksowaliśmy od rana do wieczora z małymi przerwami na odzyskanie percepcji słuchowej. W piątek materiał pojechał do masteringu do Grzegorza Piwkowskiego. Nadał on płycie, zgodnie z naszym życzeniem, jeszcze bardziej industrialno-mroczne brzmienie co później wielu recenzentów i prezenterów radiowych wytykało jako największą wadę płyty: zbyt mocne wręcz epigońskie zbliżenie się do KC.
Płyta ukazała się 16 marca 2004r. I - jak już wspomniałem - wzbudziła bardzo duże kontrowersje. Wielu dawnych fanów odwróciło się od zespołu nie znajdując w naszej muzyce kontynuacji poprzedniej płyty. W ich miejsce pojawili się nowi, którym właśnie taki kształt Lizardu bardzo odpowiadał. Płyta choć powstała w atmosferze olbrzymiego chaosu i kłótni – stała się początkiem pracy w nowym składzie, który nagrał kolejne dwie płyty, i który mimo wszystko okazał się składem jak na razie do tej pory najdłużej działającym, bo prawie 10 lat.
„TALES FROM ARTICHOKE WOOD” 2005
W marcu 2004, gdy do sprzedaży weszła płyta „Psychopuls” i kiedy powinniśmy tak naprawdę zająć się jej intensywną promocją – okazało się że nie ma na to w ogóle czasu. Grafik zajęć Mariusza i Krzysztofa w innych projektach był tak napięty, że nie było mowy o koncertach a na nagranie następnego materiału mieliśmy zaledwie dwa miesiące. Do pracy przy „Karczochach” przystąpiłem spokojnie bo ogólny zarys całości miałem przygotowany już dawno. Trzeba było się tylko skupić na detalach, dopracowaniu partii solowych i tekstach, które z założenia miały być oderwana od rzeczywistości surrealistyczną opowieścią – wieloraką w interpretacji. „Karczochy” to jedyna spośród płyt Lizardu których proces komponowania, nagrywania, i końcowej realizacji sprawiał mi niesamowitą przyjemność i odbywał się w atmosferze spokoju i wyciszenia. To zresztą wyraźnie na płycie słychać: nie ma w niej tak dużej ilości agresji, nieokiełznanego niepokoju i mroku jak na „Psychopulsie”. Znalazły się na niej oczywiście bardzo dynamiczne momenty przypominają one jednak klimatem bardziej muzykę jaką grały kiedyś SBB lub UK – czyli czyli dynamizm i energia ale nie destrukcyjna tylko poszukująca.
Gdyby chronologicznie ułożyć powstawanie płyty to najpierw pojawiła się grafika. Projektując – już nie pamiętam dla kogo – jakąś ilustrację, narysowałem ten prosty, wręcz dziecinny kompozycyjnie obrazek – i od razu wiedziałem że to będzie okładka naszej płyty. Wymyśliłem nazwę „Opowieści karczochowego lasu” – i dalej poszło już jak po sznurku – scenariusz opowieść o spotkaniu trzech malarzy gdzieś poza zasięgiem percepcji wynikł z krótkiego opowiadania „Nocne mazy”, które popełniłem kilka lat wcześniej. Była to opowieść o surrealistycznym spotkaniu trzech niegdyś wielkich malarzy, którzy przez zrządzenie losu zostają przedstawicielami handlowymi różnych branż i los krzyżuje ich drogi w hotelu na zadupiu . Malarze popijając dyskutują przez całą noc wymieniając się poglądami na życie i sztukę. Kiedyś wydawało mi się to bardzo śmieszne ale potem na szczęście wylądowało w koszu. We finalnym jednak efekcie „libretta” porzuciłem istotę opowiadania i postanowiłem że poszczególne utwory będą jak gdyby biograficznym opisem życia i tworzenia każdego z malarzy bo taka forma wydała mi się bardziej przystępna dla odbiorcy.
Zaczęliśmy nagrywać chronologicznie od pierwszego wprowadzającego utworu – którego zalążki pojawiły się już przed Psychopulsem. „Tales from the Artichoke Wood Part I” to wg mnie bardzo udana kompozycja, jej struktura oparta o kontrapunktowe granie gitar i perkusji określa klimat dla całej płyty i wyznacza kierunek w którym podąża reszta utworów. Wielowątkowość wcale nie osłabia tej kompozycji – bardzo lubię czasami do niej wracać bo wszyscy trzej: Janusz, Mariusz i Krzysztof zagrali w niej koncertowo.
Myślałem że „Vincent” stanie się najważniejszą kompozycją płyty - to dla mnie bardzo ważna postać. „Przebojowa” pierwsza część z fantastycznym solem na skrzypcach, dobrze kontrastuje z drugą, transową częścią, która z kolei przechodzi w finalny schizofreniczny fusion – ale tak się nie stało, bo nieoczekiwanie w trakcie komponowania utworu „Salvador” - z prostego riffowego na początku utworu wyszedł kawałek, który wg mnie stał się „opus magnum” całej płyty. Początkowo nie planowałem rozbudowanej środkowej części – wydawało mi się że ciężki przewodni riff skontrastowany z lekką, płynącą zwrotką wystarczy przełamać krótkim agresywnym gitarowym solem. Pomysł na tak szeroko rozplanowany moment przyszedł podczas tzw. „plumkania” na gitarze. Pamiętam że nakreśliłem Krzyśkowi ogólną wizję części, która klimatem nawiązywać miałaby do struktur jakie uzyskiwał Rick Wakeman na płytach Yes: od prostych pojedynczych dźwięków do wręcz kakofonicznej kaskady zwieńczonej powrotem głównego tematu. Postanowiliśmy nie opierać jednak tego momentu o brzmienie fortepianu, tylko całość związać powtarzającym się łagodnym gitarowym motywem, który w pewnym momencie zlałby się z dźwiękami klawiszy. Wyszło rewelacyjnie i tym samym utwór „Salvador” oprócz zgrabnego riffu zyskał partię stricte progresywną.
Finałowy „Pablo” przysporzył nam nieco kłopotu, bo nie mogliśmy do końca znaleźć sugestywnego pomostu pomiędzy – znów - lekko przebojowym śpiewanym początkiem a miażdżąco crimsonowym finałem. Okazało się że – jak zwykle – w prostocie tkwi siła. Trzy razy rytmicznie uderzony akord rozwiązał całą sprawę i stał się w repryzie jakby motywem przewodnim całej drugiej części.
Płytę zamknął powtórzony oniryczny temat z początku – i tak Opowieści z Karczochowego Lasu stały się faktem.
Powtórzę to co napisałem na początku – to moja ulubiona płyta – Mariusz Szulakowski i Krzysiek Maciejowski grają na niej wg mnie w szczycie swoich możliwości twórczych – słuchanie ich partii to rozkosz. Janusz Tanistra na wszystkich płytach zagrał na nieosiągalnym dla wielu poziomie a tu wystarczy, posłuchać partii basu ze wspomnianego przeze mnie pierwszego utworu – tam gra najlepsza sekcja jaką można sobie wyobrazić.
Niestety w tej beczce miodu znalazła się dość istotna łyżka dziegciu – uważam że jest to moja najgorzej zaśpiewana płyta. Mając wszystkie kompozycje przygotowane w 100% wraz z napisanymi tekstami – byłem pewien że starczy mi czasu na spokojne zaśpiewanie wszystkiego – nie wziąłem jednak pod uwagę że koszty studia pozwolą na wynajęcie go tylko na tydzień. Tak więc po nagraniu wszystkiego okazało się że na wokal mam tylko niecałe 4 godziny. Biorąc pod uwagę że śpiewania na płycie tym razem było sporo – nie wyglądało to dobrze. Na dodatek przyplątała się jeszcze jakaś lekka niedyspozycja głosowa – górne rejestry nie brzmiały przekonująco. Zaśpiewałem wszystko po kolei w jednym przelocie, powtórzyłem całość i... czas minął, więc ten materiał musiał wystarczyć. I niestety w efekcie cały wokal na karczochach zawsze będzie dla mnie (i nie tylko – mam tego świadomość) brzmiał dość słabo (z wyjątkiem intra, zakończenia i pierwszej części Vincenta, gdzie nie śpiewam mocno – jedynie w tych fragmentach słucham siebie bez zażenowania).
Płyta ukazała się 29 marca 2005 roku – została bardzo ciepło przyjęta przez krytykę – nikt się nie spodziewał że po niezwykle mrocznym Psychopulsie Lizard zagra tak przejrzyście i klarownie. Po 8 latach słucha się jej bardzo dobrze i mam nadzieję że stan ten będzie trwał jeszcze długo.
Właśnie wtedy, w połowie 2005 roku, odmówiłem kilka razy z rzędu Tomaszowi Dziubińskiemu (szefowi MMR) występu przed kilkoma zespołami o których supportowaniu można byłoby tylko marzyć. Uważam że to była największa nasza zaprzepaszczona szansa, której już nic nie zrekompensuje. Po wydaniu „Karczochów” wszystkie drzwi stały przed nami otworem a my w sposób niewytłumaczalny nie weszliśmy w żadne z nich. Można byłoby dziś tworzyć dziwne historie na ten temat, doszukiwać się dziwnych rzeczy, prawda jednak była bardzo prozaiczna: aby wywiązać się z umowy trzeba było przy każdej wydanej płycie myśleć już o następnej, której termin zaczynał biec niebłagalnie od momentu wydania poprzedniej. Jeśli dodamy do tego duże zaangażowanie ludzi w inne projekty to zawsze otrzymamy w wyniku brak jakiegokolwiek czasu na jakąkolwiek promocję. Gdyby Lizard wtedy tworzyli czterej ludzie, którzy muzyczny czas poświęcają tylko dla swojej grupy to dziś prawdopodobnie bylibyśmy po kilku spektakularnych trasach, z paroma dobrze zrealizowanymi koncertami na DVD i marką znaną na całym świecie. A tak wszystko skończyło się na bardzo dobrych recenzjach płytowych i nieistnieniu w praktyce zespołu na forum publicznym.
Płyta najlepiej zrealizowana spośród trzech wydanych w MMR. Mieliśmy już doświadczenie z poprzednich albumów, wiedzieliśmy jakich błędów przy realizacji nie popełniać – potrzeba było więc tylko materiału do nagrań. Była to ostatnia z płyt wynikających z umowy. Szczerze mówiąc nie miałem na nią pomysłu tak jak to było w przypadku poprzedniej. Nie wiedziałem czy będzie to koncept album i czy skrzypce pozostaną nadal wiodącym instrumentem solowym. Miałem dwa pomysły, które były ciekawe – wydawały się nieco inne niż dotychczasowa nasza muzyka, ale miały jeden mankament – oba były numerami spokojnymi, balladowymi a jeden z nich zbudowany na kanwie zagrywki bluesowej w formie ocierał się wręcz o czasy Hendrixa. To na pewno nie był Lizard jakiego bym do końca oczekiwał. Teksty do obydwu utworów napisałem już wcześniej ale one także nie były wypadkową do czegoś następnego.
Paradoksalnie z pomocą w odzyskaniu weny twórczej przyszła chora rzeczywistość, która sprawiała że w owym czasie dzień rozpoczynało się od wymiotowania. Pamięć ludzka jest zawodna i dziś starsi narzekający zapomnieli a młodsi po prostu naturalnie nie pamiętają tamtych żenujących czasów.
Pewnego dnia zacząłem po prostu pisać teksty – nie do konkretnych utworów – lecz będące opisem rzeczywistości – albo raczej stanu w jakim się znajdowałem. Powstał wtedy przede wszystkim tekst Spamu 5 i Spamu 2 a zaraz za nimi pojawiły się dwa następne.
I w pewnym momencie muzyka przyszła sama. Dosłownie jakby czekała na impuls lub magiczne hasło do tego żeby się pojawić. Najpierw sabbathowy riff do drugiego Spamu, następnie monumentalny motyw otwierający Spam pierwszy, i wreszcie temat, który stał się głównym elementem cody kończącej płytę.
Razem z muzyką zjawił się także wizja całej płyty jako opowieści o spamie czyli rzeczywistości napompowanej informacją która do niczego nam nie jest potrzebna. Główna konkluzja płyty: wiemy już wszystko, możemy się komunikować bez granic, teoretycznie wiedza z jakiegokolwiek zakresu stoi przed nami otworem. A mimo to nadal jesteśmy głupi, zawistni i tak naprawdę źli. Stworzyliśmy świat przepełniony informacją, która wlewa się do naszych głów przez 24 godziny i zamiast sprawiać że będziemy lepsi i mądrzejsi – wypłukuje z nas wszystko co dobre, zostawiając w głowie śmierdzący ksenofobią i nacjonalizmem szlam. W wielu recenzjach tej płyty można znaleźć zdanie które zawsze przyprawia mnie o konsternację: że muzyka bardzo dobra tylko teksty niezbyt zrozumiałe. No cóż – mnie wydaje się że właśnie na spamie teksty są bardzo proste w przekazie. Ale ten przekaz chyba nie do końca trafia do odbiorców (bo przecież wiadomo że prawdziwy progresywny zespół musi śpiewać tylko i wyłącznie o różnych aspektach przemijania – najlepiej w poetyckiej formie, ewentualnie dobrze gdy teksty dotykają szeroko rozumianego poszukiwania sensu życia). Podobnie jak w przypadku Psychopulsu udało się mi – mam nadzieję - stworzyć pewien uniwersalny opis rzeczywistości, który niestety po latach wciąż jest aktualny.
Do studia weszliśmy końcem listopada – i tradycyjnie jako pierwszy Mariusz zarejestrował perkusję do nagranego we wakacje pilota całości, ale na tym trzeba było poprzestać. W pierwszej połowie grudnia studio było zajęte przez inny zespół, potem – wiadomo - Święta – koniec końców resztę materiału zrealizowaliśmy w styczniu 2006. Tym razem na wokal zarezerwowałem sobie trzy dni i efekt był od razu słyszalny. Płyta Spam podoba mi się z wielu względów ale to że zaśpiewałem na niej całkiem przyzwoicie – cieszy mnie zawsze najbardziej. Skrzypce i partie klawiszy Krzysztof przygotował przed świętami w domowym studio – najpierw wersje próbne do akceptacji a następnie już na gotowo wszystkie właściwe dźwięki.
Przy miksie pracowało nam się bardzo dobrze – Krzysiek Maciejowski wykręcił brzmienie które bardzo nam się spodobało – pełne, nasycone ze świetnie uwypukloną perkusją. Nie do końca byłem przekonany czy pomysł rozpoczęcia płyty od śpiewu a capella bez żadnych efektów sprawdzi się. Obawiałem się że nie uzyskamy tzw. „ciosu”, który był moim marzeniem od dawna: rozpocząć spokojnie monotonnym zaśpiewem i uderzyć dźwiękiem kaskadowym – z całą mocą. Kiedy aranżowaliśmy pierwszy utwór prosiłem Mariusza: „zrób mi tam taką jazdę jakbyś wbijał wampirowi kołek osikowy w serce – riff jest mało gęsty ale jak zagrasz w kontrapunkcie i zagęścisz uderzenia – wtedy będzie pięknie”. I wyszło pięknie – uderzenia werbla brzmią potężnie od samego początku – a utwór uważam z jeden z lepszych jakie skomponowałem. W ogóle cała płyta Spam wydaje się jakby zebrała wszystko co najlepsze z poprzednich płyt – każde doświadczenie – czy to solówka skrzypiec czy rozwinięcie połamanego motywu – każda rzecz, która była dla nas nowością i źródłem twórczej radości przy poprzednich utworach tu stawała się oczywistością – w pełni kontrolowaną.
Nie obeszło się oczywiście bez chwil nerwowych. Tak to już jest że gdy ma się ustalony termin do oddania określonego materiału to nie ważne czy mamy tydzień, rok czy pięć lat czasu na wykonanie – zawsze skończymy z kawą i nerwami w noc poprzedzającą deadline. Tak było i w tym przypadku. Materiał zgrywaliśmy ostatecznie ok godziny 2.00 w niedzielę. W poniedziałek mastery miały znaleźć się na stole u wydawcy. Ostateczne odsłuchanie. Wszystko w jak najlepszym porządku. Zadowolone miny. Przy piątym Spamie, gdzieś w połowie utworu popatrzyliśmy z Mariuszem na siebie zdezorientowani, bo usłyszeliśmy tylko sam podkład. Mariusz spytał: „przepraszam ale tu chyba miała być solówka”. Janusz załamany nic nie powiedział. Krzysiek z kamienną twarzą zatrzymał odtwarzanie. „Poważnie? - O do licha! Rzeczywiście – tu chyba miała być solówka. Przepraszam panowie. Dajcie mi chwilę.” Wziął skrzypce podstroił, włączył nagrywanie – zagrał. Odsłuchaliśmy – pasowało jak ulał – i tak o godzinie 2.30 nad ranem uczestniczyłem w procesie powstania przepięknego sola na skrzypcach w piątym utworze, które to solo tak naprawdę było krótką improwizacją. Takie wspomnienia po latach wydają się fantastyczne ale w tamtym momencie na kilka godzin przed oddaniem materiału byliśmy zbyt zmęczeni i zdenerwowani by upajać się tą twórczą chwilą.
„Spam” zabrzmiał 27 marca 2006 – szczerze mówiąc nie byliśmy zdziwieni bardzo pozytywnym przyjęciem płyty. Tak jak wspomniałem wcześniej – wszystko co zostało na niej nagrane było konsekwencją poprzednich działań. Niestety tuż po ukazaniu się albumu Mariusz i Krzysztof zniknęli w odmętach własnych projektów i znowu temat Lizardu nie-grającego na żywo powrócił.
O tej płycie powiedziałem już chyba wszystko przy okazji poprzedniej części wywiadu więc skupię się na nieznanym fragmencie.
Pomysł „Master&M” powstał – tuż po zakończeniu pracy nad „Spamem” - a właściwie w trakcie końcowego masteringu płyty. Sama idea – nie była może zbyt odkrywcza – książka jest przecież kanonem literatury i wałkowana była na 1000 sposobów w różnych konfiguracjach. Ale mnie chodziło o coś więcej niż dotychczasowa formuła. Właściwie zaczęło się to wiele lat temu, kiedy zobaczyłem film Krzysztofa Kieślowskiego „Podwójne życie Weroniki”. Obraz nie należy do najłatwiejszych – na dodatek przejechał się po nim wtedy niemiłosiernie Zygmunt Kałużyński – ludzie jakoś niezbyt dobrze ten film odebrali. A ja uważam że to niezwykle piękny obraz na dodatek z niesamowitą muzyką Zbigniewa Preisnera. Jest tam taka scena, w której bohaterka ogląda przedstawienie marionetkowe – widząc jednocześnie lalki i człowieka które je porusza. Uwielbiam tę scenę – często wracam do tego filmu, właśnie dla niej. Przyszło mi do głowy żeby stworzyć coś, co będzie połączeniem koncertu muzycznego i krótkich scen marionetkowych ilustrujących wybrane momenty z „Mistrza i Małgorzaty”, wystawianych pomiędzy utworami. W zamyśle miała to być integralna scena z lalkami, która podświetlałaby się w momencie końca każdego z utworów przy jednoczesnym przyciemnieniu części sceny z muzykami. W pomyśle brałem pod uwagę zarówno zupełny brak tekstu (niema gra marionetek przy podkładzie muzycznym) jak i czytanie fragmentu książki przez lektora. Ten pomysł wydawał mi się dość świeży, ponieważ dotychczasowe próby (mniej lub bardziej udane) łączenia teatru z muzyką rockową – zawsze odbywały się dość dużym kosztem tej ostatniej a w tym wypadku wypowiedź muzyczna nie musiałaby iść na żaden kompromis względem wypowiedzi teatralnej i odwrotnie – synergia obu zdarzeń stworzyłaby być może coś zupełnie nowego, czego jeszcze tak naprawdę nie było.
Cały 2008 rok, zanim przystąpiłem do nagrywania dema płyty, spędziłem na opracowywaniu tego pomysłu. Zrobiłem projekty lalek, szkice sceny, która musiałaby spełniać określone warunki, wybrałem odpowiednie fragmenty z książki, które wg mnie najlepiej nadawały się do marionetkowego przedstawienia. Potem zająłem się nagrywaniem dema więc cała koncepcja występu została odłożona. Kiedy skończyłem nagrywać materiał, przedstawiłem cały pomysł kilku ludziom z branży, którzy uzmysłowili mi że bez dość dużego nakładu pieniędzy taki pomysł jest niestety nierealny. Opłacenie profesjonalnego wykonania marionetek, zaangażowanie zawodowego lalkarza, aktora czytającego tekst, sprzętu, który musiałby obsługiwać całą imprezę – przerosło moje możliwości finansowe. Musiałem więc z tego pomysłu zrezygnować i na początku 2009 roku płyta otrzymała ostateczny obecny kształt. Do pierwotnego projektu może kiedyś wrócimy ale nie jestem już dziś do niego przekonany w 100%, tak jak to miało miejsce parę lat temu – są bowiem pomysły, które trzeba realizować od razu albo w ogóle.
Damian Bydliński
Poniższe fotografie pochodzą ze zbiorów prywatnych muzyka, autorzy zdjęć podpisani są na każdej ilistracji. Ilustracje tytułowe do wszystkich trzecz części są autorstwa Damiana.