Rok 1969, na rynku pojawia się jedna z najlepszych płyt The Rolling Stones „Let It Bleed”. I to nie tylko dlatego, że mamy na niej genialne numery, różnorodność stylów czy nowego gitarzystę. Całość jest też charakterystycznie dla tego roku wyprodukowana. Surowość a zarazem ciekawe wyeksponowanie instrumentów połączone z dodatkowym podkręceniem potencjometrów głośności stworzyło standard za który odpowiedzialny jest Jimmy Miller.
To charakterystyczne brzmienie wypełniło wiele płyt powstałych w tamtym czasie a jedną z nich była „Spooky Two”, niestety zapomnianej kapeli Spooky Tooth. To, że Miller wyprodukował również ten album już dodaje kolorytu, oraz otwiera przy okazji kanały głośnikowe podkręcone na odpowiednią ilość decybeli. Ale nie tylko to jest istotne. Przed powstaniem Spooky Tooth, kwartet Mike Harrison, Luther Grosvenor, Greg Ridley i Mike Kelie tworzył ostateczny skład rhythm and bluesowej formacji The VIP’s, która następnie przekształciła się w Art. Ta krótko działająca grupa wydała tylko jeden krążek, a także pojawiła się jako nieakredytowany zespół wspierający na pierwszym longplayu Hapshash And The Coloured Coat. Ale kiedy amerykański emigrant Gary Wright dołączył do kwartetu jako klawiszowiec, wokalista i główny kompozytor narodził się nowy Spooky Tooth, napędzany dwoma klawiszami, wydobywającymi każdy gram uczucia z wokalnej ekspresji, rytmicznej frazy i dobrze umiejscowionego riffu. Ostatecznie, główny wpływ na „Spookt Two” miała muzyka soul – reprezentowana przez aranżacje stworzone wokół siły dwóch wokalistów, podczas gdy przebłyski gospel, country, zniekształconego bluesa i psychodelicznych elementów przeplatały się i łączyły ze sobą w różnorodności i spójności, która była jedną z trwałych rockowych form. Nie był to tylko eklektyzm dla samego eklektyzmu ale raczej ekspansja na zewnątrz od ich poprzednich doświadczeń w coś innego. W 1969 roku poszukiwano czegoś nowego, a cokolwiek to było najlepiej jakby miało klawisze, a Spooky Tooth miał ich dwa: organy Gary’ego Wrighta i elektryczny klawesyn Baldwin obsługiwany prze Mike’a Harrisona. Obaj mieli fantastyczne głosy i przy wsparciu ciekawego gitarzysty oraz solidnej sekcji rytmicznej, można było poczuć ogień ich poszukiwań zawarty w talentach muzycznych, podczas gdy wizjonerska produkcja Millera umiejętnie uchwyciła jego szalejącą dynamikę w całej jej bezpośredniości.
Przesiąknięty duchem krótszych dni, dłuższych nocy i chłodniejszej aury zbliżającej się zimy, „Spooky Two” rozpoczyna się wiecznie jesiennym „Waitin’ For the Wind”. Ten gwiezdny otwieracz zaczyna się od powolnego spalania się surowo pozbawionych akompaniamentu i równych kroków perkusji, które wkrótce stają się podwójnie śledzone, aż do wejścia lodowatych podmuchów przesterowanych organów Hammonda Wrighta, unoszącymi się nad wszystkim złowieszczo. Na szczęście wokal Harrisona opiera się burzy przecinając ją z wielką siłą. Gitarowe zniekształcenia lądują dokładnie w refrenie, aby szaleńczo go wzmocnić i jednocześnie zawiązać węzły w ciągle zaciskających się wzorach organowych. Nastrój zmienia się wraz z wejściem pary kompozycji Kellie/Wright, „Feelin’ Bad” i „I’ve Got Enough Heartaches”. Te dwa numery, mają jednak potężną siłę w wokalnej postaci. Gdy drugi wspomagany jest przez Joe Cockera i duet wokalny Sue i Sunny co daje niesamowite przeżycie w gospelowym duchu. Te odjazdy wypełniające pustą przestrzeń jutra bez wysiłku wchodzą w miażdżącą kompozycję „Evil Woman”. Wersja wydana w 1968 roku przez Lou Rawlsa była podstawą tego rozległego na osiem minut eposu. Spooky Tooth podkręcił swoją nutę ponad trzykrotnie, położył ją na arkuszach kłujących organów Hammonda, ciężkich gitarowych riffów i dodał bombastyczne wymiany wokalne. Absolutnymi punktami kulminacyjnymi są dwie solówki gitarowe Luthera Grosvenora, które w obu przypadkach zagrane są z takim zaangażowaniem i przekonaniem jak tylko można się temu oddać. Na tle zapalnego rozpylania riffów Grosvenora, piorunującego autorytetu Kellie i linii basu Ridleya hałaśliwie podsycających płomienie, rozpaczliwe zawodzenie Harrisona wymieniające się z niesłabnącymi falsetowymi odpowiedziami Wrighta łączy się w coś tak nieziemskiego i dziwacznego, że musisz zadzwonić po straż pożarną, ponieważ jest to najbardziej zapalający i szalony moment albumu. Po prawie nieskończonych powtórzeniach słowa „Woman” wyszczekiwanego, skrzeczącego i wydzierającego w niemal każdy możliwy emocjonalnie sposób, przedłużony rozkwit kończący utwór oznacza, że piosenka wraz z pierwsza stroną płyty dobiega końca.
Na drugiej stronie mamy w całości kompozycje Gary’ego Wrighta, pokazujące jego talent jako autora piosenek. Niesamowity „Lost In My Dream” zaczyna się spokojnie ale z czasem stopniowo narasta. Fantastyczną robotę wykonuje Harrison desperacko oddając narrację, a instrumenty towarzyszą refrenowi za pomocą skutecznego wzrostu. Wokalista zeznaje o swoim koszmarnym uwięzieniu, podczas gdy perkusja czujnie rozbrzmiewa nad pulsującym basem. Całość prowadzi do wokalnego chóru rozbrzmiewającego harmonicznie wraz z podtrzymywanymi organami Wrighta. Zanika…. A następnie powraca, by ponownie narastać jak niespokojny sen, który wydaje się nie mieć szans na uwolnienie. „That Was Only Yesterday” jest po prostu kwintesencją blues rockowego grania a „Better By You, Better Than Me” prowadzi wprost ku hard rockowym rytmom. Surowe krawędzie gitary przechylają się w świetle reflektorów, aż do refrenu, który nieustannie wysyła zrozpaczone błagania Harrisona daleko poza horyzont w poszukiwaniu zanikającej drogi. I koniec. „Hangman Hang My Shell On A Tree” to oda do wolności odczuwanej na końcu liny. Prawie całość pochłonięta zostaje przez powtarzający się chór wokalny a gitara cicho ryczy w przypływie tego przebudzenia, śpiew trwa do jutra, gdy drzwi przeznaczenia otwierają się i rozlewają oślepiające światło przez próg.