Casia jest najnowszym projektem Stephana Spreera, dotychczas znanego z takich przedsięwzięć, jak Lovespell czy Sunday Strain. Recenzowane Feuer Wasser Sturm jest jedną z tegorocznych nowości, wydaną w rodzimym Wrotycz Records. Płyta stylistycznie mieści się gdzieś w przepastnej szufladzie określanej mianem ambientu. Jednak takiego, który jest dość trudny do jednoznacznego zaklasyfikowania. Oczywiście nie jest to żaden zarzut, wręcz przeciwnie. Jest tutaj bowiem trochę klasycznych dźwięków, tak mocno charakterystycznych dla tego gatunku, trochę dronów, spora dawka czegoś, co śmiało można określić jako tzw. dark-ambient. Na debiucie Casii dominuje oczywiście elektronika, różnej maści sample, a wprawne ucho wyłowi również nagrania terenowe.
Jak już wspomniałem, Feuer Wasser Sturm nie jest klasycznym dark-ambientowym albumem, takim, jaki znamy z dokonań na przykład kultowego Lustmord, SPK, Lull, Zoviet France czy Nocturnal Emissions, chociaż bardzo ochoczo porusza się na terytoriach tego gatunku. Jeśli miałbym pokusić się o jakieś muzyczne porównania, to blisko temu materiałowi do twórczej różnorodności Dirka Serriesa (vidnaObmana), pomysłów Daniela Menche czy kultowego Hafler Trio.
Wśród dziesięciu kompozycji dominują tutaj utwory raczej zwarte w swej formie i jak na ten rodzaj muzyki – dość krótkie, bo trwające średnio od 4 do 6 minut. Nie ma tutaj przysadzistych dłużyzn, a zdecydowanie krótsza forma utworów w tym przypadku lepiej oddaje to, co twórca chciał nam zaprezentować.
Wydawnictwo otwiera „A New Forgetting (And a New Forgiveness)”, któremu najbliżej jest właśnie do klasycznej formy mrocznego ambientu. Ciekawa, dość powoli otwierająca się struktura dźwięków zdaje się przenosić słuchacza w nieco inny wymiar. Jest to bardzo przyjemne prawie sześć minut dźwiękowego masażu, w którym pobrzmiewają echa smaczków spod szyldu elektroniki. Po wstępie przychodzi „The Bridge to You (And Back to Me)”. Tutaj już dźwięki płyną w nieco inną stronę. Jest spokój, jednakowa tonacja, dopiero w drugiej połowie następuje bardziej rytmiczne przebudzenie. Przyjemnie kontrastują ze sobą „My Roots in the Noise of the Night” oraz „I Step Outside Myself”. Jeden spokojny, szumiący, delikatnie oplatający odbiorcę, drugi zaś mocno odbiega od tego i pojawia się w nim pulsujący rytm, jakaś hermetyczność – na myśl przybiegły mi skojarzenia z warpowskimi Bola oraz Plaid. Ten album właśnie opiera się na takich interesujących przeciwieństwach.
„Avalanche Cloudrunner” to z kolei powrót do szorstkości, do jakiejś surowości, świata przesterowanych dźwięków i mrocznych ech, ocierających się o minimalizm drone. Zaś „To the Sun” to dźwiękowy monolit, chyba najsłabszy moment na rzeczonym wydawnictwie. Nic to nie szkodzi kiedy za moment pojawia się arcyciekawy „Hydrogen”. Ta najdłuższa spośród wszystkich kompozycja, w sposób niezwykły hipnotyzuje swojego odbiorcę: strukturą, zabawą z głośnością, ponownie elektronicznymi drobiazgami powplatanymi w wiodący, przestrzenny pejzaż. Po nim następuje „Sofia in the Morning”, który jest kolejnym ukłonem w stronę elektronicznych eksperymentów. Drobiazg poprzedzający finał, „In the Storm of Roses”, to znów ucieczka w świat rytmu i dźwiękowych figli. Całość wieńczy mroczny „Transit”, w mojej opinii najciekawszy z najciekawszych momentów na krążku. Improwizująco-jazzujący ambient, tak można by go bez najmniejszego zadęcia określić. Przepięknie rozwija się w swojej strukturze, wciąż niejako wyrzuca z siebie kolejne dźwiękowe skrawki, zlepiając się w przepiękną całość, która trzyma w napięciu i fascynuje swoim zmysłowym powabem do ostatnich sekund.
Feuer Wasser Sturm to ciekawa pozycja dla miłośników ambientowych dźwięków. Swoista ścieżka dźwiękowa dla naszych myśli i tego wszystkiego, co siedzi nam w głowie. Przesłuchałem ją z ukontentowaniem i wciąż mam ochotę na więcej. No i ta okładka!