Tony Taveira: „Na początku nazywaliśmy się The Flower Pot. Dowiedzieliśmy się, że istnieje już zespół o tej nazwie, więc zdecydowaliśmy, że najlepiej będzie ją zmienić. Więc w drodze na koncert zaczęliśmy rzucać najróżniejsze propozycje… wtedy nasz perkusista krzyknął „Tangerine Zoo!”. Wszyscy zaczęliśmy się śmiać, ale po paru chwilach zgodziliśmy się używać tej nazwy. Byliśmy w Newport na Rhode Island i występowaliśmy przed Vanilla Fudge. Podziwialiśmy ich. Dlatego nasze brzmienie zbliżało się do tego zespołu. Aranżacja na „One More Heartache” była właściwie ich aranżacją. Byliśmy zarozumiali, a jedynymi facetami z którymi chcieliśmy gadać, to byli goście z Vanilla Fudge. Naszą debiutancką płytę nagrywaliśmy w Nowym Jorku. Producentem był Bob Shad, który pracował z Janis Joplin i Tedem Nugentem. W 13 godzin nagraliśmy 9 piosenek. Płyta napędzana była przez całe hipisowskie towarzystwo. Nagrywaliśmy w nocy, od północy do piątej nad ranem. Wtedy studio jest najtańsze. Pomimo wielu substancji wyzwalających energię my byliśmy trzeźwi. Owszem wypiliśmy dość dużo alkoholu ale narkotyki płynęły wśród osób towarzyszących w studio. Nasza muzyka była zbyt trudna do zagrania aby w trakcie jej grania jeszcze lewitować”.
Ten pierwszy album zespołu zatytułowany „The Tangerine Zoo” został wydany w lutym 1968 roku i zawiera bardzo solidną kolekcję psychodelicznego rocka. Siedem z dziewięciu piosenek to oryginalne utwory napisane przez muzyków zespołu a dwa numery to covery. Po nagraniu płyty zespół rozpoczął występy promujące to wydawnictwo. Kampusy uniwersyteckie, a następnie nocne psychodeliczne kluby umożliwiały dwa, a czasami trzy występy dziennie. W niektórych klubach Tangerine Zoo występowali wraz z Cream i Boston Tea Party. Podczas gdy to się działo, grupa została przywiązana do szeroko nagłośnionego Boston Sound promowanego przez wytwórnię MGM, która podpisała kontrakty płytowe z zespołami z Bostonu: The Beacon Street Union, Ultimate Spinach i Orpheus.
Debiutancki krążek grupy wyróżnia się fantastycznym gitarowym psychofuzem i ładnym brzmieniem organów, które wprowadzają czasami nastrój dołujących łódek płynących pod mostowymi filarami.
Album otwiera się intensywną przeróbką Van the Mana, „Glorią”, która tu istnieje przez ponad sześć minut a zawijający Hammond i przesiąknięta sprzężeniem zwrotnym gitara nadaje temu klasykowi piękny psychodeliczny makaron nurzający się prawdziwie w Lecie Miłości. Szalona atmosfera utworu zaznaczona jest instrumentalnymi solówkami i hałasami. Jeśli myślisz, że to było dobre, to następny numer to prawdziwy początek smakołyków. „Trip to the Zoo” jest skąpo zamaskowany, oszałamiająca linia basu nadaje posmak jazzowej ciężkiej, odlotowej muzyce. Tekst: „Weź mój mózg, mózg, mózg” nie pozostawia wątpliwością, o jaką podróż chodzi. Jeszcze dźwięki agresywnej harmonijki ustnej wżerają się do głowy oplatają każdy nerw. To czysta droga do fazy odlotowej ale jak to słuchasz to upewnij się, że twoja głowa mocno siedzi na karku. Muzyczna ekspansja umysłu kontynuowana jest w kolejnym utworze. Marszczący Hammond nadaje ton, przeciąga groźnie przez coś niedopowiedzianego. Bluesowy rytm uspokaja, całość zgrabnie prowadzi do uspokojenia.„Nature’s Child” to tytuł, który przywołuje wizje kapryśnej hipisowskiej muzyki. Brzmienie bliższe jest The Doors, ale mamy tu dużo garażu i dynamiki. Więcej tu gniewnej melancholii. Gitarowy popis ładnie przechodzi w organową orgię, popychając do kolejnej zwrotki. Ładny, harmonicznie rozwiązany numer. Dudniący bas i wirniki Hammonda tworzą rozsądne podejście w utworze „The Flight”. Gitarowe sprzężenia zwrotne poparte idealną solówką napierają ze zdwojoną siłą w środkowej części numeru. To powinno trwać, trwać. Jeden z najlepszych fragmentów na płycie. „Mommy and Daddy” to krótka wstawka poparta dziecięcymi wokalami inspirowanymi londyńską ulicą. No i maniakalny rytm, lekko łagodnej podróży rozpoczyna „Symphonic Psyche”. Chwytliwa melodia i wszędobylskie Hammondy czynią z tego numeru prawdziwą perełkę. Gitara wije się nie reagując na nic, tu nie ma granicy. To musiało się zdarzyć. Podtrzymujący wszystko bas jest strażnikiem rozwiązłości. No i powoli zbliżamy się do końca płyty. Bardziej otwarty na przystępność „Crystalescent Heaven” mógłby nawet być przebojem. Otwarte, pełne życzliwości nutki miło wypełniają kolejne rowki płyty. Harmonie wokalne ładnie dopasowują się do reszty a całość pomaga odprężyć się i poczekać na ostatni numer. „One More Heartache” to szybki rocker zaczepiony w obwódkę psychodelicznego kręgu. Kolejne wiry organ w tle dodają maniakalne dźwięki a zwarta całość kończy się bardzo zaokrąglonym wysiłkiem dzięki czemu ten debiut zespołu Tangerine Zoo jest tak dobry.