Wszyscy powinni znać „Going Up the Country”, prawda? Wszyscy, którzy kiedyś widzieli film „Woodstock” i pamiętają ten sielankowy widok Dzieci Natury gromadzących się na spokojnych, nieszkodliwych rytuałach na tyłach lasu. Dźwięki, które towarzyszą tej beztroskiej sielance pochodzą właśnie z numeru zespołu Canned Heat, a słodki zapach fletu dokłada kolejny obrazek w tym raju znalezionym w ciele. Jest to utwór Henry’ego Thomasa z 1928 roku, ale wersja Canned Heat ma dodatkową zaletę. Jest nią ścisła praca sekcji rytmicznej, oraz wspaniały Alan Wilson ze swoim dziecięcym głosem, tak idealnie pasującym do dźwięków fletu. To kwintesencja Lata Miłości, która na zawsze kojarzyć mi się będzie w tym festiwalem.
Płyta „Livin' the Blues” została zrealizowana w listopadzie 1968 roku i jest trzecim albumem Canned Heat, do tego podwójnym. Trwający ponad 88 minut, „Livin' the Blues” był, jak przystało na koniec lat sześćdziesiątych, niezwykle ambitny. Znalazło się na nim tylko dziesięć utworów (lub dziewięć, jak za chwile zobaczycie) i kilka znanych postaci sceny muzycznej – w tym Dr. John, John Mayall, John Fahey i Jim Horn.
Pierwsza strona albumu zawiera sześć piosenek – w tym „Going Up the Country”, który wydany został również na singlu. Numer ten osiągnął 19 miejsce w Wielkiej Brytanii i 11 w Stanach.
Trzeba przyznać, że wszystkie sześć utworów jest świetnych i bardzo beztroskich podobnie jak czasy w których zostały nagrane. „Pony Blues”, Charliego Pattona tu nierozpoznawalny, zawiera kilka leniwych zagrywek gitary Vestine’a a „My Mistake” wlecze się jak walec po niedokończonej drodze, powoli, powoli bez przystanku. Bez wątpienia utwór Boba Hite’a „Sandy’s Blues” należy do standardów blues rockowej tematyki. Pozornie prosty blues, ma świetną aranżację dęciaków Milesa Graysona, a dramaturgii smutku dodaje wokal i wypływająca z rękawa solówka gitarowa. Kolejne nagrania utrzymane są w konwencji bluesa lub boogie i doskonale sprawdzają się w następnych minutach odtwarzania.
Druga strona rozpoczyna się od świetnej wersji „One Kind Favor” Blind Lemon Jeffersona. Słuchając tego nagrania ma się wrażenie, że Hite czuje się jak u siebie w domu. Nie dziwmy się. Kolekcjonując, podobnie jak Al Wilson, od lat płyty z muzyką bluesową przestudiował bluesa „od A do Z” zanim zaczął go grać.
I teraz zaczyna się rozdział zatytułowany psychodeliczno-bluesowa jazda. Dwudziestominutowy „Parthenogenesis” otwiera bramy idyllicznej świątyni, wprowadzając atmosferę przepełnioną tajemniczą mantrą, szukającą niewidzącego oka w każdym z nas. W rzeczywistości utwór ten podzielony został na dziewięć sekcji i całość wisi w obrazie bluesa z dodatkowymi elementami. Lśniące pasaże głównego gitarzysty Henry „Sunflower” Vestina stanowią mocną stronę tych numerów, podobnie jak rozgrywająca mistrzowski mecz sekcja rytmiczna, którą stanowią basista Larry Taylor i perkusista Adolfo De La Parra. Po paru minutach bluesowych przywilejów, wchodzimy w bardziej zakręcone dźwięki a to za sprawą sfuzzowanej gitary Wilsona i solówek Vestina. Mantra zawiodła nas do ciemnych obszarów, trzyma mocno. Pogłębia się nastrój niepokoju a gitary nie zamierzają przestać. Do czasu. Wreszcie powoli wstaje świt. To czuć. Ten brzask wypływa z zielonej dżungli, wisi pozornie ponad nią. Klimat stworzony przez Wilsona na harmonijce ustnej wnika w mgliste rejony. Rozprzestrzenia się i otacza całe ciało. Wypływasz z czystego jeziorka w sam środek zabawy. Powtórnie ster przejmuje Vestine i jego gitara. Tu już prowadzi improwizacje na całej szerokości. Posłuchajcie tej końcówki nagrania. Przecież to mogłoby nadal trwać, ale nie. Wracasz do domu. Zadowolony. Tajemnicza mantra znowu powoli przesłania twój umysł, otula cię i wprowadza w stan uniesienia.
Klasyczny skład Canned Heat pokazał na tym albumie różne ścieżki bluesowej psychodelii pozostawiając po sobie świetny drogowskaz powykręcanych torowisk. Niestety Al Wilson, Bob Hite, jak i Henry Vestine grają już dla innej publiczności, a nam pozostaje jeszcze czwarta strona albumu „Livin' the Blues”.
Nagrany na żywo w klubie The Kaleidoscope w Hollywood, ponad czterdziestominutowy „Refried Boogie” jest podzielony na dwie części, tak jak to było na winylu. Stąd moja uwaga na początku o 9 lub 10 numerach na płycie. Epicki jam „Refried Boogie” ukazuje mocne akordy linii basu, gitary i perkusji. Czuć ogień wywołany transem muzyków, to zapamiętanie w graniu jest idealnie widoczne. Posłuchaj tego! Podążaj za tymi nutami. Gdy Larry Taylor dokonuje swojego odjazdu a jego bas przemieszcza się z jednego stanu do drugiego dodatkowe konie dokłada De La Parra. Ten duet ucieka swobodnie po bezkresnej drodze przemierzając Amerykę ze wchodu na zachód. Po drodze mijamy obskurne moteliki, zapuszczone stacje benzynowe i miasteczka w których czas nie gra roli. Chłopcy czują się świetnie i to słychać. Ale jak już dojdziemy do Vestina i jego samotnej podróży, to nie usiedzę na miejscu. Te dźwięki wychodzą z ciała, to nie grają struny naciskane palcami, to dusza muzyka walczy z emocjami, zabiera cię ze sobą, by po chwili porzucić cię. Teraz stery przejmuje De La Parra. Obraz tańca nad ognistą prerią wyprowadza radosne chwile. Czujesz, że za chwilę się to skończy ale jeszcze tańcz, baw się i nie zapomnij o boogie!