„I unoszę się na niebie/ I chciałbym żebyś był/ I chciałbym żebyś tu był”.
Spośród wielu grup będących zaangażowanych w Brytyjską Inwazję, The Hollies wyróżnia się dość bliskim podobieństwem do The Beatles, pięknymi harmoniami wokalnymi oraz niesamowitym partnerstwem przy tworzeniu piosenek, gitarzysty Allana Clarka, drugiego gitarzysty Tony’ego Hicksa oraz Grahama Nasha, którego nie trzeba przedstawiać. Jego czysty i szczery tenor jest instrumentalny nie tylko w brzmieniu tego zespołu, ale także w innej grupie Crosby, Stills and Nash.
Ale zanim Nash wyjechał do Stanów i osiągnął wielki sukces, zdążył jeszcze nagrać przepiękny album ze swoją macierzystą kapelą.
Gdy „Pet Sounds” uderzyło w fale radiowe, a „Sgt Pepper Lonely Hearts Club Band” słuchany był już wszędzie, każdy z współczesnych wykonawców chciał podążać tą samą drogą. Doprowadziło to do wielu pięknych i ambitnych prób.
Graham Nash objął wiodącą rolę przy tworzeniu siódmej płyty grupy The Hollies, której nadano tytuł „Butterfly”. „Butterfly” spada gdzieś pomiędzy „Sgt. Pepper...” a „Forever Changes” grupy Love, ale podnosi się we własnym błogim powietrzu, które stworzyło inteligentną równowagę między ambicją a zabawą. Konkretnie, ten album obfituje w gitary akustyczne, mocne melodie, świetne harmonie, delikatne dźwięki instrumentów dętych i orkiestracyjne elementy dodające powabu i lekkości całej płycie.
Najbardziej znaną i jedną z najbardziej niezapomnianych piosenek znajdujących się na albumie jest „Dear Eloise”, która zaczyna się ładnym nostalgicznym wstępem a następnie przechodzi w podnoszącą na duchu popową piosenkę. I jak u The Hollies wielkie wrażenia robią zmieniające się głosy wokalistów. Zaczyna Nash by potem stery objął Clarke, utwór płynie zanurzony w muzycznym sosie i mocno otwiera cały album.
Ale moim faworytem jednak zostaje drugi numer „Away Away Away”. Graham Nash śpiewa praktycznie solo o radości ucieczki z życia i udania się nad morze. Swawolne rytmy wspomagane partią fletu rysują wspaniały, żywy obraz ucieczki i ukazują radość z tego, że chce to zrobić. Jest to pierwsza z kilku tuzinów piosenek z orkiestrowym akompaniamentem aranżowanym przez wieloletniego współpracownika Hollies, Johnny’ego Scotta.
Najbardziej psychodelicznym kawałkiem placka na „Butterfly” jest utwór „Maker”, który kąpie się w niemal atonalnym wokalu Nasha przy akompaniamencie sitaru i tabli wzbudzając psychodeliczną narracje podróży na spotkanie z Stwórcą. Tak jest to piosenka o narkotykach z którymi Nash miał już duże doświadczenie. Więc nie dziwmy się mglistym zmysłom, które już dawno pływają poza rzeczywistością.
Tony Hicks tworzy piękną, nieco surrealistyczną piosenkę o latającym koniu z mitologii greckiej. Piosenka brzmi niesamowicie prosto i subtelnie przybierając formę kołysanki z bajkowym wersem „Jestem Pegazem, latającym koniem”.
Podczas gdy Nash marzy o ucieczce, a Hicks ujawnia nam dziecięce marzenia o latającym koniu, Clarke pisze piosenkę „Would You Believe”. Rozwijającą się nieco klaustrofobiczną aurą przy akustycznych dźwiękach gitary przestrzeń wypełniają smyczki Johnny’ego Scotta umiejętnie akcentujące wokal Clarka. Tu zbliżamy się najbardziej do psychodelicznych klimatów, które tworzą te urocze dźwięki.
Po tym całym szaleństwie mamy słodki, lekki „Wishyouawish”. Promyk słońca wychylający się zza chmur radośnie podąża po krainach bezbrzeżnych zielonych łąk by zakończyć podróż wśród listowia nad ciepłą rzeką, której nie ma końca.
Muzycy na „Butterfly” dostarczyli nam dwanaście piosenek, które mają piękną linię melodyczną dzięki temu nawet po jednym przesłuchaniu, już część z nich będziesz sobie nucił. A „Wishyouawish” jak najbardziej mieści się w tym układzie. „Postcard” natomiast, między wierszami pokazuje nam bliskie kroki jakie Nash ma zamiar zrobić po wydaniu „Butterfly”. Jego odejście z zespołu i wyjazd do Ameryki ukazuje jakby chęć ucieczki do innego świata, do świata z „Away Away Away”. Ale na szczęście jego głos nie zniknie. Już za chwilę odniesie przecież wielki sukces, śpiewając w supergrupie Crosby, Stills and Nash.
Ale zanim do tego dojdzie wracamy do klasycznej piosenki The Hollies, do piosenki, która stworzona przez tercet Clarke-Hicks-Nash zmienia surową czarno-białą strukturę w oszałamiający kolor. Chwytliwa melodia wyróżnia się świetną aranżacją w której instrumenty dęte przeplatają się z pełnymi harmoniami wokalnymi a całość wypełniają efekty dźwiękowe rywalizujące z trąbionymi rogami. Łagodny charakter tej piosenki ukazuje spokój i miłość, pomimo smutnego tematu. Charlie zbiera pieniądze aby wykupić swojemu koniowi Fredowi wolność. Charlie nagle umiera, ale zostaje nagrodzony gdy „anioły wręczają mu balony”.
Zapomniany klejnot.
Mówimy o psychodelii.
„Try It” to wspaniała menażeria pętli taśm, elektronicznych efektów dźwiękowych i astralnych samolotów. To brzmi zachęcająco? Mam nadzieję!
Utrzymanie kolejnego numeru „Elevated Observations” na ziemi to zadanie wokalnych umiejętności Clarka i przesadnej linii basu Berniego Calverta, który naśladuje drobiazgowe myśli i podąża za wspaniałą harmonią sprawiając, że coś co powinno być przestarzałą piosenką wciąż lewituje tuż nad ziemią i przynosi w pełni dojrzałe owoce.
Przedostatni utwór na płycie to „Step Inside”, jasna, przewiewna piosenka, którą budują dobrze nam znane z wcześniejszych płyt The Hollies magiczne harmonie. I tytułowy, końcowy numer, to szczypiący surrealistyczny strumień lirycznej świadomości. Orkiestracje Johnny’ego Scotta przybierają mocniejsza barwę i są głośniejsze niż kiedykolwiek wcześniej, ale doskonale uzupełniają tą skądinąd małą i intymną piosenkę. Po wydaniu „Butterfly” zespół wydawał się całkowicie zapomnieć o tej ścieżce, na którą tak mocno wstąpił i wrócił do swojej starej hitowej formuły. To marnotrawstwo talentu. Grupa, która gdyby dalej podążyła tym tropem mogła być najlepszą w tym psychodelicznym lecie miłości, przecież zaraz był 1968 rok i wiele się działo, niestety.
Tak jak pisałem wcześniej Graham Nash wyjechał do Ameryki i zrobił oszałamiającą karierę a The Hollies nadal nagrywali swoje płyty, jedne lepsze a inne gorsze.