Po ponad dwóch latach od wydania „Desire”, w czerwcu 1978 roku ukazał się nowy longplay Boba Dylana zatytułowany „Street Legal”. Jednak zanim się ukazał, pojawił się problem w trakcie jego nagrywania. Po prostu rezultat nagrań utworów nie by zadowalający. Dylan zawsze nagrywał „z marszu” i zazwyczaj wyniki były zupełnie dobre a często wręcz znakomite. Jednak tym razem korzystał z dużej grupy akompaniującej, która wymagała czegoś więcej niż zwykły szesnastoślad, dotychczas całkowicie wystarczający na jego potrzeby. Skomplikowane techniki nagraniowe stosowane w nowoczesnym studiu całkowicie go zaskoczyły. „Street Legal” stał się pierwszym albumem Dylana, który zmusił go do zmiany podejścia do nagrywania. Sam przyznał, że wyniki nagrań go rozczarowały. Ale poradził sobie i „Street Legal” ujrzał światło dzienne, a co więcej spokojnie mogę zaliczyć go do najwspanialszych albumów Mistrza. Z pewnością płyta ta ma spójność dźwięku, a jakość napisanych piosenek jest wyborna. Brzmi bardziej jednolicie niż wcześniejsze dokonania. Gęstość brzmienia zapewnia atmosferę osobistych przeżyć autora. Po raz pierwszy Dylan wykorzystał w swojej muzyce saksofon oraz kobiece chórki. W skrócie mamy tutaj rock, dużo bluesa i gospel.
Płyta zaczyna się z wyciszenia, to lepsze wejście, jak gdyby ciągnęła się od nie wiadomo kiedy. „Changing of the Guards” ma świetny rytm i emocjonalną głębię tworząc do tego nastrój, który mi cholernie odpowiada. Zresztą cała płyta wciska zakamarki muzyczne w głąb siebie, gdy przyjmuję tą muzykę ot tak, jak leci. Utwór po utworze. I cieszy mnie doskonały wokal Dylana w „Senor (Tales Of Yankee Power)” czy w „New Pony”, cieszą typowe dla niego piosenki „Is Your Love In Vain?” i „True Love Tends To Forget” i to typowe piosenki w pozytywnym znaczeniu. Albo taki ośmiominutowy „No Think To Think”, spokojnie snuje się, ulotnie przechodzi w sekundy nagrania by tak jak pojawił się, rozpłynąć w potoku dźwięków, jeszcze do nas docierających ale już będących innymi obrazami.
Wzbogacenie utworów przez żeńskie chórki jest strzałem w dziesiątkę. To urozmaicenie, a zarazem nowa jakość w nagraniach Dylana, dodaje uroku i wdzięku jego muzyce. Bardzo podoba mi się barwa jego głosu w poszczególnych numerach, a „Baby Stop Crying” jest jedną z najlepszych piosenek jakie Bob napisał w swojej karierze.
Co dziwne płyta została zjechana przez prasę w Stanach Zjednoczonych. Tak jakby za złe miano Dylanowi za to, że nagrał bardzo amerykańską płytę, za bardzo sięgającą tradycji. A może wynikało to z chęci „przywalenia” mu.
Natomiast reszta świata przyjęła album entuzjastycznie. I to pomimo pewnych kłopotów Dylana z grupą towarzysząca. Problem pojawił się gdy okazało się, że zespół wyrusza na trasę po Japonii. Tournee w Kraju Kwitnących Wiśni wiązało się z poważnymi problemami dla każdego, kto nawet w niewielkim stopniu uzależniony był od narkotyków. Krótko przedtem Paul McCartney został tam aresztowany za posiadanie czegoś tak niewinnego jak marihuana. Dylan zauważył, że jego perkusista Howie Wyeth nie bardzo ma ochotę grać w kraju, gdzie mogą być kłopoty ze zdobyciem nawet tego najłagodniejszego z narkotyków. Oś zespołu nagle pękła. Zaangażowanie odpowiednich wokalistek i „blachy” nie było specjalnie trudne. Jednakże taki perkusista, jak Wyeth utrzymywał całe brzmienie. Pierwszym następcą Wyetha został były perkusista The Wings, Denny Siewell, ale chociaż znalazł wspólny język z resztą zespołu, to problemy wizowe uniemożliwiły mu udział w tournée. Ostatecznie wybór perkusisty źle wpłynął na brzmienie grupy. Ian Wallace, który wcześniej grał w King Crimson nie był w stanie zagrać tak ostro jak Wyeth, poza tym czasami niepotrzebnie przyspieszał utwory. Stoner, kierownik grupy nie był zadowolony z gry z Wallace’em i to było jednym z powodów przedwczesnego odejścia Stonera. Brzmienie perkusji szczególnie na koncertach było mało „mięsiste”. W studio poradzono sobie z tym. Odpowiednie wypuszczenie „do przodu” saksofonu i żeńskich chórków i „schowanie” perkusji uratowało sprawę.
„Street Legal” pokazał, że pozycja Dylana jest niezachwiana, a nagrywając kolejną płytę, dodał kolejną wisienkę do swojego płytowego tortu. Może i ten album nie jest ważny i nie zmienia muzyki rockowej ale jest to najprzyjemniejsza płyta jaką nagrał.