Historia pełna jest utalentowanych artystów, którzy nie do końca wykorzystali swój ogromny potencjał, z bardzo różnych powodów. Był kiedyś taki człowiek, którego postrzegano jako następcę Sir Laurence’a Oliviera i jednego z najwybitniejszych szekspirowskich aktorów w historii. I choć miał na koncie wiele neizapomnianych ról – tak na ekranie, jak i na deskach sceny – pozostawił po sobie wrażenie niewykorzystanego w pełni olbrzymiego talentu.
Richard Jenkins urodził się w walijskim Pontrhydyfen 10 listopada 1925. Był przedostatnim z trzynaściorga dzieci walijskiego górnika; w szkole pochłaniał go sport – rugby (po latach zawodowi rugbyści stwierdzili, że miał dużą szansę na profesjonalną karierę), krykiet i tenis stołowy. Pochłaniała go również literatura, a nauczyciel, Philip Burton, stwierdził, że młody Jenkins ma spory talent sceniczny. Również w tym czasie zaczęły się przygody z używkami; ponoć pierwszego papierosa wypalił jako ośmiolatek, a w wieku 12 lat regularnie pił. Z Burtonem spotkał się ponownie podczas służby w wojsku, gdzie za namową swojego nauczyciela zaczął występy w amatorskim teatrze. Philip traktował młodego Richarda jak syna i wspólnie z kolegami zaczął udzielać mu lekcji prawdziwego, poważnego aktorstwa scenicznego. Jenkins był tak wdzięczny swemu protektorowi, że w pewnym momencie zmienił nazwisko – i w roku 1944 służbę w RAF rozpoczął nawigator Richard Burton.
Po zakończeniu wojny Richard zaczął powoli piąć się po szczeblach kariery. Oprócz sceny, zaczął też grywać w filmach; jednak początkowo to w teatrze odnosił sukcesy, zwłaszcza w repertuarze szekspirowskim; po znakomitym występie w roli księcia Hala w „Henryku IV” w roku 1951 awansował do aktorskiej ekstraklasy, obok takich sław jak John Gielgud czy Paul Scofield. Szybko też upomniało się o niego Hollywood… Burton mieszał występy na deskach sceny z rolami filmowymi, pojawiła się też pierwsza nominacja do Oscara. Nabierającą rozpędu karierę przystopowały czynniki zewnętrzne. W roku 1953 na przyjęciu poznał Elizabeth Taylor i choć nie zrobił wtedy na niej najlepszego wrażenia, po upływie prawie dekady, gdy spotkali się na planie „Kleopatry”, od razu między nimi zaiskrzyło. Burton i Taylor stali się gwiazdami kolorowych gazetek, relacjonujących z pikantnymi szczegółami ognisty romans (a Richard był w tym czasie żonaty)… W drugiej połowie lat 60. coś się załamało. Co prawda pojawiały się jeszcze świetnie oceniane kreacje, ale obok nich coraz częściej trafiały się porażki kasowe. Do tego Burtonowie żyli ponad stan i żeby jakoś utrzymać rozrzutną żonę, Richard zaczął coraz częściej występować w filmach i sztukach przeciętnych czy wręcz słabych, byle tylko co nieco zarobić. Do tego w hollywoodzkim kinie skończyła się era wielkich produkcji, nadeszły lata 70., czego Elizabeth jakoś nie potrafiła zauważyć… Burtonowie rozwiedli się w roku 1974; co prawda rok później znów wzięli ślub, ale w 1976 było już po wszystkim. Koniec związku z Taylor podziałał na Burtona ożywczo: co prawda nadal zdarzały się porażki („Egzorcysta II” – ‘nuff said), ale i wielkie kreacje (choćby w scenicznej i kinowej wersji „Equusa”). Świetnie oceniany występ w tytułowej roli w serialu „Wagner”, bardzo dobra rola O’Briena w „1984” – ale dekady picia na skalę, w której Ozzy wypada niczym niewinny amator, zaczęły robić swoje (zresztą alkoholizm Burtona już w latach 70. spowodował, że producenci nie chcieli go zatrudniać), a palenie kilku paczek papierosów dziennie nie poprawiło sytuacji. 5 sierpnia 1984 Richard Burton zmarł w swoim domu w szwajcarskim Celigny.
Muzyczna wersja „Wojny światów” Wellsa to było rodzinne przedsięwzięcie. Jerry Wayne, ceniony aktor, piosenkarz i producent sceniczny, był wielkim fanem powieści i miłość tą dzielił z drugą żoną Doreen, zaszczepił ją też synowi Jeffowi. Jeff Wayne – rocznik 1943, w latach 70. już całkiem uznany twórca muzyki do reklamówek i programów telewizyjnych, jak również musicalu „Opowieść o dwóch miastach” do libretta swego ojca, który okazał się sporym sukcesem na West Endzie, za muzyczną wersję „Wojny światów” zabrał się w drugiej połowie lat 70. Sam napisał i zaaranżował muzykę i orkiestracje, macocha na podstawie oryginalnego tekstu napisała narrację, tekściarz Eltona Johna skrobnął teksty piosenek, jako wokalistów zaproszono m.in. Davida Essexa, Justina Haywarda i Phila Lynotta, narratorem został Richard Burton, Jeff wyprodukował całość – i we wrześniu 1978 podwójny album trafił na rynek. Okazał się bestsellerem (wydana na singlu skrócona wersja „Forever Autumn” też odniosła sukces) i do dziś jest regularnie wystawiana przez Wayne’a na scenach (od 2011 roku odtwarzane z taśmy partie Burtona zastąpiły nowe, czytane przez Liama Neesona).
„The Musical Version Of The War Of The Worlds” dzieli się, jak dzieło Wellsa, na dwie części – pierwsza to najazd Marsjan, druga to ziemia pod ich panowaniem oraz nagły koniec tegoż (Wayne’owie dopisali jeszcze autorski epilog całości). Muzycznie obie płyty też nieco różnią się od siebie – album nr 1 jest bowiem co nieco monotonny, mniej urozmaicony. Orkiestrowe pasaże, syntezatorowe fanfary, do tego podkreślony, wyraźny, taneczny rytm wywiedziony z disco – tak wypada lwia część „The Coming Of The Martians”. Nie żeby brakowało tu ciekawszych momentów: ponury, narastający, basowy puls pięknie otwiera „Horsell Common And The Death Ray”, a sekwencję, w której pierwsi śmiałkowie zostają spaleni przez Marsjan promieniem śmierci, ilustruje zgrzytliwa gitara elektryczna o mocno przetworzonym brzmieniu. W połączonych ze sobą „Forever Autumn” i „Thunder Child” dramatyczny śpiew Haywarda (momentami puszczany przez vocoder), smyczkowe crescenda i mocny, rytmiczny puls ciekawie przegryzają się z łagodnymi, klawesynowymi wstawkami. Generalnie w tej częśći Wayne preferuje jednak dyskotekowy, rytmiczny, pulsujący groove – w „The Artilleryman And The Fighting Machine” pojawia się długi pasaż oparty na takim właśnie tanecznym rytmie, na bazie którego dostajemy rozbudowane popisy gitarowe i syntezatorowe. Do tego przeróżne dźwiękowe efekty i odjazdy; czasem te efekty dźwiękowe po latach robią co nieco komiczne wrażenie (świdrujące dźwięki syntezatorów, pojawiające się w „Forever Autumn”).
Na drugim dysku robi się ciekawiej. Bicie serca, powoli narastający syntezatorowy, minorowy wstęp, aż po klawiszowo-gitarowe fanfary – już „The Red Weed (Part 1)” robi lepsze wrażenie niż kompozycje z pierwszej części. Jeszcze ciekawiej dzieje się w „The Spirit Of Man” – dynamiczne pasaże znów oparte na nieco dyskotekowym rytmie zostały tu obudowane dramatycznymi orkiestrowo-syntezatorowymi partiami, do tego równoważą je spokojniejsze fragmenty, choćby instrumentalny pasaż w środku nagrania – z gitarą ładnie płynącą na syntezatorowym tle nieco w klimacie Pink Floyd. I do tego kapitalny, pełen dramatyzmu duet wokalny Phila Lynotta i Julie Covington… Ciekawie jest też w „The Red Weed (Part 2)” – klawiszowe fanfary, gęste niby-symfoniczne brzmienie, a napięcie najlepiej kreuje płacz oboju w spokojnych fragmentach. „Brave New World” to taka trochę minisuita w duchu „The Spirit Of Man” – sporo dramatycznych fragmentów, David Essex też się nie oszczędza, a z drugiej strony są tu momenty wyciszone, melancholijne. We floydowskim duchu rozwija się „Dead London” – oszczędna, łkająca gitara, klawiszowe tło, łagodnie punktujący wszystko Herbie Flowers i momenty z użyciem talk-boxa jakby wprost z „Animals”, a w finale powracają smyczkowo-klawiszowe crescenda i pulsujący dyskotekowy rytm znany z pierwszej płyty. A na sam koniec mamy jeszcze dopisany przez Wayne’ów epilog – Wells zastanawiał się, czy pokonani przez ludzkie mikroby Marsjanie nie powrócą znów, bogatsi o nowe doświadczenia i lepiej przygotowani, transmisja z centrów komunikacyjnych NASA, które nagle tracą kontakt z wysłanym na Marsa lądownikiem, rozwiewa wątpliwości…
„Wojna światów” nie jest dziełem na poziomie choćby „Podróży do wnętrza Ziemi” Wakemana. Brakuje tu aż tak pięknych, bajkowych, czarownych fragmentów, jakie zdarzały się w dziele Ricka, całość też mimo wszystko wypada nieco monotonnie. Tym niemniej po latach płyta Wayne’a broni się dobrze: jest to ciekawy, interesujący i jak najbardziej zasługujący na uwagę album. Także od strony wokalnej: o Lynotcie i Covington już było, karygodnie niedoceniany David Essex jako artylerzysta też dobrze sobie radzi (choć chwilami trochę szarżuje), a Hayward ciekawie różnicuje śpiewane partie narratora – czasem jest bardziej podniosły, czasem dramatyczny, czasem smutny. Ale najwięcej miejsca dostał dla siebie Richard Burton – i to jego kreacja podnosi ocenę płyty o gwiazdkę: nie szarżuje, nie przytłacza słuchacza swoją rozbudowaną narracją, wręcz przeciwnie – przez cały czas czyta swoje partie w opanowany, stonowany sposób, co nie przeszkadza mu w żaden sposób oddać całej gamy emocji zawartej w tekście.
Szkoda chłopa. Cholernie szkoda.