ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Coroner ─ No More Color w serwisie ArtRock.pl

Coroner — No More Color

 
wydawnictwo: Noise Records 1989
 
1. Die By My Hand [3:47]
2. No Need to Be Human [4:31]
3. Read My Scars [4:32]
4. D.O.A. [4:19]
5. Mistress of Deception [4:58]
6. Tunnel of Pain [4:29]
7. Why It Hurts [3:47]
8. Last Entertainment [4:00]
 
Całkowity czas: 34:23
skład:
Tommy T. Baron – gitara
Ron Royce – gitara basowa, wokal prowadzący
Marquis Marky – perkusja, wokal wspierający
oraz:
Steve Rispin – syntezator
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,6
Arcydzieło.
,2

Łącznie 9, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
10.07.2015
(Recenzent)

Coroner — No More Color

Nie bez kozery określany „Rushem thrash metalu”, a mniej znany aniżeli szwajcarski Celtic Frost, jest wywodzący się z tego samego kraju Coroner zespołem równie jak tamten godnym uwagi. Mimo to do dziś nie zdobył dużego rozgłosu, tak że wciąż pozostaje grupą nawet wśród metalowców mało znaną. A szkoda, gdyż w przeciwieństwie do tylu sławniejszych przedstawicieli szeroko pojętej sceny thrashmetalowej, Coroner nigdy nie splamił swojego miana wypuszczeniem słabego krążka. W latach 1987-1993, więc od pierwszej do ostatniej pełnoprawnej płyty studyjnej ewoluował, każdorazowo prezentując wysoki poziom ogłaszanych nagrań. Swój styl rozwijał bez dokonywania gwałtownych wolt bądź występowania przeciw samemu sobie i wypierania się dotychczasowego dorobku, rozsądnie i z umiarem wprowadzając do swojej twórczości elementy progresji, stopniowo coraz silniej eksperymentując i kreując muzykę coraz bardziej złożoną i wyrafinowaną. Wybornym tego przykładem stały się Mental Vortex i Grin, dwa ambitne albumy, wydane po prezentowanym poniżej No More Color z 18 września 1989 roku.

W swoim właściwym składzie Coroner sformował się około połowy lat osiemdziesiątych w Zurychu. Trio utworzyli Tommy Vetterli (gitara), Marky Edelmann (perkusja) i Ron Broder (gitara basowa, śpiew), którzy przyjęli „nobliwe” przydomki sceniczne, odpowiednio – Tommy T. Baron, Marquis Marky i Ron Royce. W 1986 wypuścili na kasecie demo Death Cult, wypełnione materiałem zarejestrowanym w październiku poprzedniego roku przy gościnnym udziale Toma G. Warriora, zaprzyjaźnionego wokalisty i gitarzysty rodzimego Celtic Frost, z którym, w ramach spłaty długu wdzięczności, Baron i Marquis wyruszyli niebawem w trasę koncertową jako roadies, tj. pracownicy techniczni. W ’86 Coroner podpisał kontrakt z niemiecką wytwórnią Noise Records, pod której szyldem ogłaszał kolejne albumy. Dwa pierwsze to R.I.P. (1987) i Punishment for Decadence (1988), bardzo udane płyty, obie o brudnym brzmieniu, z furiacką, potwierdzającą (ujawnione już na Death Cult) wysokie umiejętności techniczne tria muzyką z pogranicza konwencjonalnego thrash i speed metalu oraz wpływami m.in. muzyki klasycznej (opracowanie bourrée Roberta de Visée w Intro (Totentanz)) i starszego hard rocka (reinterpretacja Purple Haze Jimiego Hendrixa). Trzecia pozycja w dorobku Coronera, No More Color, ukazała się, jak już wiadomo, jesienią 1989, jednocześnie na kilku nośnikach (LP, CD, CC), a jej kolorystycznie przytłumiony front cover, ozdobiony fotografią ukazującą twarz skrytą w dłoniach, trafić by mógł na okładkę Na szczytach rozpaczy Ciorana lub Melancholii Kępińskiego.

Jeśli w ogóle szwajcarskie trio gdziekolwiek zbliżyło się swą grą do gry wspomnianego w pierwszym zdaniu tria kanadyjskiego, to pewnie właśnie na tej płycie, zarejestrowanej w czerwcu ’89 w Berlinie Zachodnim. Trafiły na nią utwory z muzyką napisaną przez Barona i Royce’a oraz słowami traktującymi m.in. o zagubieniu i osamotnieniu w dzisiejszym świecie, o pogrążeniu się w depresji czy o ogłupieniu przez telewizję i degradacji współczesnej kultury, które ułożył Marky (za wyjątkiem Why It Hurts, gdzie autorem wiersza jest znany z Celtic Frost Martin Ain). Złożona z 8 zwięzłych, inteligentnie pokomplikowanych, znakomicie i z werwą wykonanych kawałków, jest to płyta przejściowa pomiędzy dwiema poprzedniczkami, z którymi łączy ją choćby zadziorność, agresja i – pomimo nieco lepszej produkcji - brud, oraz obiema następczyniami, z którymi dzieli skłonność do poszukiwań i eksperymentów, do przekraczania gatunkowych granic i większej niźli wcześniej dozy progresywności.

Już pierwszy numer na płycie, drapieżny Die By My Hand, zaczyna się bardzo efektownie – z wydobywającą się z niebytu, prędko narastającą nawałnicą perkusji, basu i gitary. Ostry, kąśliwy i złowieszczy wokal Royce’a, który tak tu, jak i w pozostałych kawałkach to wysuwa się, to chowa ze swoim agresywnie grzechoczącym basem, nadto szybkie, pełne mocy i wprawności uderzenia perkusyjne Marky’ego, a wreszcie zajadłe ataki gitary Barona, który gra z niesłychaną biegłością, doborowo wywiązując się z obowiązków gitarzysty rytmicznego i prowadzącego, z polotem krzeszącego odjazdowe solówki, zwiastują krwistą ucztę dla miłośników ciężkiego brzmienia. Podobnie jak opisywana płyta jest wolniej zagrana od poprzedniczek, tak i utwór drugi, No Need to Be Human, mimo że w sumie odznacza się zmiennymi tempami, rozpoczyna się mniej spiesznie od poprzedniego, a okraszony jest przeciągłym, bluesującym solem Tommy’ego. Przerywane chwilami ciszy, zwaliste szturmowanie instrumentów zapowiada znakomity Read My Scars, wypełniony schizoidalnymi popisami gitarzysty, którego gra na całym albumie nosi przyjemnie złowrogie piętno. Świdrujące brzmienie jego wiosła wespół z jadowitym charkotem basisty, który zaraz po wybiciu drugiej minuty sam przeprowadza kompozycję do świetnej partii instrumentalnej i sardonicznego chichotu gitary elektrycznej, bezlitośnie prześladuje odbiorcę w bodaj jeszcze lepszym D.O.A. Z kolei seria błyskawicznych wystrzałów perkusyjnych otwiera Mistress of Deception, kolejny cięty i rozpędzony numer, urozmaicony licznymi przejściami, zmianami temp i rytmów, obdarzony zapadającymi w pamięć riffami i porywająco pokręconymi, nie pozbawionymi osobliwego piękna solami. W Tunnel of Pain Royce zrazu w pojedynkę czadowo a intensywnie basuje, poddając ognisty riff nacierającemu z impetem Baronowi, z którym dalej doskonale współpracuje i którego niebywale pourozmaicane, pełne inwencji sola wspiera z Marquisem, bez wytchnienia gęsto uwijającym się za swoim zestawem. Nie mniej temperamentny jest hardcore’owy Why It Hurts, w którym Ron poza swoim kipiącym gniewem i burkliwym śpiewem, a raczej septycznym skrzekiem, nieodmiennie z energią i zawziętością basuje, może szczególnie odlotowo i dowcipnie w okolicach drugiej minuty. Nieco różni się od pozostałych zamykający album, klimatyczny Last Entertainment (z podtytułem T.V Bizarre), do którego nakręcono teledysk. Ten stanowiący forpocztę przyszłych dokonań trójki Szwajcarów utwór rozpoczyna się i kończy przydanymi przez Steve’a Rispina dźwiękami syntezatora, jakby żywcem wyciętymi z jednego z ówczesnych filmów grozy. Wreszcie w przeciwieństwie do innych kompozycji w tej Royce już nie korzysta ze swojego zachrypniętego głosu, gdyż w jego zastępstwie za mikrofonem staje Marky, który powoli, z powagą i może nieco upiornie recytuje słowa o „triumfie zamierającej kultury” (triumph of a dying culture), której rychły zmierzch przepowiadają wieńczące kawałek złowieszcze dźwięki syntezatora, smutne dźwięki gitary i wymowne brzękanie dzwonków. For whom the bell tolls.

No More Color wypełnia świetna, pomysłowo i z pasją wykonana muzyka, która ani na moment nie nuży. Zasługa to kreatywnego i utalentowanego power tria, które mimo całego swojego technicznego kunsztu i precyzyjności, w żadnym przypadku nie kala się tanimi i jałowymi popisami. W rezultacie Szwajcarom udało się stworzyć album będący kwintesencją siarczystego, poszukującego, jasno jeszcze nie poszufladkowanego metalu lat osiemdziesiątych. Płytę, która dzięki swoim licznym walorom powinna przypaść do gustu zarówno nie lękającym się wykraczać poza gatunkowe granice wielbicielom heavy, thrash, death bądź black metalu, jak też nieortodoksyjnym i nie gardzącym cięższym graniem entuzjastom rock-metalowej progresji.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.