Jordan Rudess to artysta, który mając stałe miejsce zatrudnienia w Dream Theater, zespole znakomitym, lecz od ponad dekady pogrążonym w twórczej stagnacji, znajduje też czas na realizację innych przedsięwzięć muzycznych. Także współpraca z muzykami spoza macierzystej grupy czy zaangażowanie w propagowanie nowatorskich, naszpikowanych elektroniką instrumentów nie przeszkadzają temu uznanemu pianiście w nagrywaniu od czasu do czasu kolejnych dzieł solowych.
Najnowszy album jednego z najbardziej znanych fanom rocka absolwentów Julliard School of Music to kolejne dzieło, które prezentuje nam oblicze muzyka rockowego powracającego do korzeni, do twórczości o bardziej „poważnym” charakterze. „Klasyczne” inklinacje Jordana Rudessa nie są dla wielbicieli jego twórczości niczym zaskakującym, a wydanie albumów, na których klawiszowiec obrałby ten kierunek muzycznych poszukiwań, wisiało w powietrzu od dawna (warto w tym miejscu nadmienić, że zanim zdecydował się on na zrealizowanie nagrań z udziałem orkiestry, wydał w 2013 r. album All That Is Now zawierający jedynie utwory na fortepian solo). Polskich fanów powinna ucieszyć informacja, iż orkiestrą, z którą podjął współpracę artysta, jest gdańska Sinfonietta Consonus, założona przez Michała Mierzejewskiego. To, nawiasem mówiąc, całkiem przyjemne — uświadomić sobie, że prace nad tym albumem miały miejsce również w Polsce.
Już sam tytuł głównej, rozbudowanej kompozycji: Explorations For Keyboard And Orchestra (który zresztą kojarzy się z Concerto For Group And Orchestra, ponadto sprawia wrażenie uściślenia tytułu, jaki nosi całość) nie pozostawia złudzeń co do chęci wpisania się w ciąg niejednoznacznie ocenianej tradycji spotkań rockmanów z filharmonikami. Nietrudno zauważyć, że zapowiadane ideonimem albumu „eksploracje” realizowane są dwutorowo: z jednej strony oznaczają po prostu premierowy materiał zarejestrowany przeważnie w składzie z pogranicza dwóch muzycznych światów, z drugiej — stanowi próbę dokonania w tej konfiguracji wykonawczej reinterpretacji wcześniejszych kompozycji.
Próby współpracy rockmanów z orkiestrami są łatwym celem recenzentów o zacięciu ortodoksyjnym — dla nich zawsze będą stanowić chęć łączenia ognia z wodą. Artystyczne aspiracje muzyków rockowych strażnicy czystości rocka oraz ich poważni koledzy traktują z równą pogardą. Z tego powodu takie kolejne próby godzenia tego, co ponoć w muzyce nieprzystawalne, traktować można jako akty niebywałej odwagi bądź świadczące o zupełnym zaniku zdrowego rozsądku straceńcze i autodestrukcyjne działania, przywodzące skojarzenia z biblijnymi gadareńskimi wieprzami.
Znawca muzyki poważnej może w takim wypadku stwierdzić, że niedouczony parweniusz porywa się z motyką na słońce, co musi zaowocować kiczem, ortodoks rockowy — że taka muzyka to wynaturzenie, bo prawdziwy rock ma swoje określone instrumentarium, a utwory mają „płynąć z serca”, więc jakikolwiek namysł nad kształtem kompozycji owocuje „sztucznością”, „patosem”, „przerostem formy nad treścią” i całym złem tego świata. Mile widzianym podejściem jest tu wyzbycie się stereotypów i odrzucenie uprzedzeń: nietraktowanie takiej muzyki w kategoriach którejkolwiek z dwóch spotykających się odmian i przyjęcie do wiadomości jej pogranicznego charakteru. Oczywiście, niewykluczone, że w niektórych wypadkach fuzja będzie zawierać wszystko, co w obu odmianach muzyki najgorsze… Wydaje się, że w omawianym przypadku uprawnione powinno być przyjęcie przez recenzentów postawy „rockocentrycznej” — wszak pod albumem podpisał się muzyk kojarzony przede wszystkim jako twórca rockowy.
Czytelnik tego tekstu już pewnie wie, że patrzę na dzieło Rudessa przychylnym okiem. Wiadomo, że próby wystawiania muzyce ocen obiektywnych są mrzonką. Wystarczy zaznaczyć, że na odbiór albumu Jordana Rudessa musi mieć wpływ, że piszący te słowa jest fanem nowojorczyka, ale z drugiej strony trzeba przyznać, że fan ów jest rozczarowany ostatnimi dokonaniami samego klawiszowca, jak i najważniejszego zespołu, w którym muzyk ten się udziela. Muszę też przyznać, że również nadzieje, jakie pokładałem w pierwszej płycie z udziałem Sinfonietta Consonus, nie zostały spełnione… Pierwsze podejście do omawianego albumu siłą rzeczy musiało być naznaczone obawami, ale — jak zawsze — towarzyszyła im wiara w to, że powstanie arcydzieło. I co? Dobrze, że album się ukazał.
Centralną kompozycją jest tu trzyczęściowy utwór Explorations For Keyboard And Orchestra. Okazuje się, że trójdzielność wskazana w opisie i za sprawą wydzielenia ścieżek na CD nie implikuje takiej kompozycji, która ograniczałaby się do skontrastowania trzech motywów: w obrębie poszczególnych części mamy do czynienia z niemałym zróżnicowaniem materiału. Mimo to dzieło sprawia wrażenie dość spójnego, a za imponujący należy uznać swoisty brak przeładowania, polegający na wyważonym zestawianiu partii Rudessa — tak fortepianowych, jak i syntezatorowych — z partiami orkiestry. Ta sama uwaga dotyczy umiejętnego wkomponowania perkusji, która pojawia się tylko tam, gdzie służy podkreśleniu dynamizmu. Warto słuchać przez słuchawki, bo w muzyce skrzącej się tak wieloma barwami nie brak smaczków.
Jako premierowe należy potraktować także dwa inne utwory. Szczególną uwagę zwraca Shouri Now, piękna, intensywna miniatura fortepianowa, mogąca miejscami przywodzić skojarzenia z inicjalną częścią suity Tarkus tria Emerson, Lake & Palmer. To fortepianowy Rudess w wybornym wydaniu (choć jeszcze nie optymalnym, co miało miejsce w Interstices z albumu Feeding The Wheel). Jak można się dowiedzieć z książeczki, artysta zaprezentował ten utwór jako nietypowy głos kibica zagrzewającego do boju uczestników konkursu ogłoszonego w 2013 r. przez „Japanese Keyboard Magazine”. Ostatnia z nowych kompozycji to zamykający album, subtelny, nastrojowy utwór A Pledge To You, stanowiący wyraz wdzięczności wobec fanów, którzy za sprawą wniesionych w odpowiednim czasie wpłat umożliwili ukazanie się albumu.
Dwa spośród trzech utworów, które klawiszowiec Dream Theater przedstawił tu w nowych wersjach, pochodzą z jego płyt solowych. O ile zaczerpnięta ze wspomnianego już albumu zawierającego improwizacje fortepianowe kompozycja The Untouchable Touch została wzbogacona raczej dyskretną, delikatną obecnością orkiestry, utwór Screaming Head jawi się jako jeden z tych, które mogły stanowić dla polskich muzyków spore wyzwanie. Orkiestry, z którymi współpracują muzycy rockowi, w dynamicznych fragmentach permanentnie prezentują się niczym powoli rozpędzający się pociąg. Tu jest inaczej: Sinfonietta Consonus posiadła rzadką zdolność zrozumienia istoty tych kompozycji bądź ich części, których piękno eksponowane jest dzięki utrzymaniu zabójczej precyzji w wykonaniu — to maszyna, która, by we właściwym momencie zadziałać na wysokich obrotach, nie potrzebuje czasu na rozkręcenie. Czy nowa wersja utworu jest lepsza od pierwotnej, pochodzącej z albumu Rhythm Of Time? Moim zdaniem, w równym stopniu możemy cieszyć się obiema, choć zapewne fani gitarowych wymiataczy chętnie podjęliby dyskusję na temat mających odmienny charakter solówek: starej (Joe Satriani) i nowej (Guthrie Gowan).
Trzecią kompozycją niepremierową jest Over The Edge z repertuaru Rudess Morgenstein Project. Myślę, że wiele osób znających oryginał i/lub — zwłaszcza — wykonanie koncertowe z płyty The Official Bootleg, mogło odbierać ten utwór jako pomyślany na orkiestrę. Zastąpienie nią syntezatorów przeważnie wychodzi kompozycji na dobre. Obecność orkiestry, która jest pierwszoplanowym bohaterem nowej adaptacji, stanowi też dobre uzasadnienie dla istotnego ograniczenia roli perkusji (choć trzeba przyznać, że Rod Morgenstein w oryginalnej wersji, znanej z eponimicznego albumu duetu, spisał się znakomicie).
Album uważam za bardzo udany, mimo że, moim zdaniem, nie wyznacza on kierunku, w którym Joradan Rudes powinien teraz podążyć (bo może już najwyższy czas, by znów nagrać coś wielkiego z Dream Theater, powiedzmy, album na miarę Six Degrees Of Inner Turbulence). Niestety, denerwuje to, że płyty, która powinna być w Polsce opatrzona nalepką z jakimś wariantem informacji, iż „nasi tu byli”, nie można znaleźć w polskich sklepach. A przecież „nasi” nie tylko tam „są”, oni są tam ważni (o czym może świadczyć, że na przykład w książeczce starannie uwzględniono w nazwach własnych wszystkie konieczne znaki diakrytyczne polskiego alfabetu).
PS Tak sobie myślę, że Michał Mierzejewski powinien zastanowić się nad zdobyciem Wielkiego Szlema i zaproponować nagranie podobnych płyt także dwóm pozostałym klawiszowcom Dream Theater. Gdyby takie albumy bazowały na dorobku poza-Dreamowym Kevina Moore’a i Dereka Sheriniana, moglibyśmy cieszyć się trzema ciekawymi i bardzo różnymi płytami, które ułożyłyby się w arcyciekawy cykl. Niniejszym podpowiadam, podsuwam pod rozwagę, postuluję, zachęcam…